Produkty „typu”

W ostatnim numerze „Newsweeka” natrafiłem na ciekawy artykuł o tym, jak na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat zmieniła się zawartość polskiej lodówki i jak owa zawartość świadczy o statusie społecznym jej właścicieli. Autorzy dowodzą, że im bardziej lodówka pusta, tym lepiej powodzi się jej właścicielom. Wszak bogato zaopatrzone delikatesy są dziś niemal na każdym rogu, toteż kupowanie jedzenia na zapas i gromadzenie go w lodówce nie ma już sensu. Pustawa lodówka może też świadczyć o tym, że jej właściciele mogą sobie pozwolić na jedzenie w restauracjach. Mit dobrobytu malowany obfitością jedzenia upchanego w każdy zakamarek lodówki padł.

Aby zilustrować swoją tezę, autorzy zaprezentowali w tekście zdjęcia i wypowiedzi kilku rodaków, którzy z dumą zaprezentowali zawartość swoich lodówek i opowiedzieli o tym, co i jak jadają. Przyglądając się jednej z postaci, młodemu singlowi z dużego miasta, zauważyłem ciekawe zjawisko, o którym autorzy tekstu co prawda nie wspominają, bo nie jest on wiodącym tematem artykułu, a które zainteresowało mnie szczególnie. Nazwałem je zjawiskiem produktów „typu”.

Wspomniany singiel z dużego miasta z dumą opowiada, że na jedzenie wydaje tyle, ile na ciuchy. Stać go, aby jadać na mieście, więc w lodówce nie musi gromadzić zapasów. Jeśli ma już jeść w domu, to woli „na bogato”. Lubi anchois i dobre wędliny. Określa siebie mianem konesera serów, nie kupuje więc polskich, tylko zagraniczne.

Ponieważ wypowiedzi towarzyszyło wielkie zdjęcie, z zainteresowaniem przyjrzałem się produktom, o których opowiada singiel. Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłem, że sery, które widać na fotografii, wcale nie należą do szlachetnych. Jeden z nich to plastrowane i pakowane próżniowo mimolette, zaś drugi to marynowany w ziołach produkt a’la feta. Mimolette to całkiem zwyczajny ser, tyle że produkowany w Holandii, ale wcale nie lepszy od serów dobrych polskich producentów. O produkcie a’la feta można powiedzieć tylko tyle, że nie ma z fetą nic wspólnego. Moje wątpliwości wzbudziła też buteleczka sosu sojowego ze zdjęcia. Choć drogi, pochodzi nie z Azji, a z Holandii, gdzie jest warzony.

Jeszcze gorzej rzecz się ma rzekomymi anchois, zwanymi też z angielska anchovies, czyli małymi rybkami z Morza Śródziemnego. Anchois ze zdjęcia to bałtyckie szproty sprzedawane pod chytrą nazwą „Anchovis helskie”. Smakują one zupełnie inaczej niż oryginał, wszak to nie sardele a szproty, zwłaszcza że są aromatyzowane przyprawami korzennymi.

Temat helskich sardeli-niesardeli poruszał w roku 2002 r. Robert Makłowicz w serii listów do Piotra Bikonta publikowanych wówczas na łamach „Wprost”. Panowie już wtedy słusznie zżymali się na producentów wykorzystujących nieeleganckie chwyty marketingowe. Minęło 9 lat i… niewiele się zmieniło. Produkty „typu” cały czas są na rynku, skutecznie udają oryginały i dobrze się sprzedają. Przechodząc wczoraj ulicą, zwróciłem uwagę na witrynę sklepu z produktami regionalnymi i ekologicznymi, w której umieszczono wątpliwej urody napis: „Polecamy sery typu oscypek”.

Źle, że niewiele się zmieniło, ale gorzej, że nikomu to nie przeszkadza, nawet singlom z dużego miasta lubiącym zjeść „na bogato”.

  1. Bo jedzenie „na bogato” nie oznacza jedzenia dobrej jakości, o świetnym smaku, tylko takiego, które dużo kosztuje.

    Trudno się dziwić – takie aspiracje się zwykle pojawiają u ludzi o niezbyt wyrobionych gustach i niewysublimowanych podniebieniach, czyli u tzw. nuworyszy. Gdyby ten singiel od dzieciństwa był przyzwyczajony do luksusowych potraw i produktów, to byłaby dla niego norma, a nie „na bogato”.

  2. Minie jeszcze z parę lat zanim zaczną się pojawiać prawdziwie profesjonalne sklepy lub restauracje, gdzie będzie można nabyć nie tylko produkty oryginalne, zamiast tych „typu”, ale i dowiedzieć się dużo na ten temat. Dobrze, że autor zauważył temat serów. Ludzie, nie tylko młodzi, uważają, że produkt zagraniczny, najczęściej będący produktem regionalnym, to produkt „z wyższej półki” lub jak ja to nazywam „ą, ę”, natomiast tej samej jakości produkt polski, to „swojski/wiejski”. Oj, zdziwili by się ci „światli” konsumenci próbując produktów polskich, które aplikują lub posiadają albo chcą aplikować do oznaczeń geograficznych. Nagle by się okazało, że reklamowany przez Pascala ser Ossau-Iraty, kosztujący rzekomo 500 zł za 4 kg. blok, to zwykły, swojski, regionalny ser, taki sam jak nasze sery regionalne z Podlasia lub z południa kraju. Że Oscypek jest tylko jeden i nie może być sprzedawany od listopada do kwietnia i że produkuje go się również na Żywiecczyźnie, gdzie nazywają go Oszczypek. Że w Polsce istnieje nie jedna a co najmniej 5 regionalnych odmian Bryndzy, na Słowacji co najmniej 2 inne, na Ukrainie co najmniej 1, a w Rumunii, ojczyźnie serów wołoskich, przynajmniej kilkanaście.

  3. Dodam jeszcze, że Polska nie będzie cywilizowanym krajem pod względem kulinarnym, dopóki ludzie, w szczególności sprzedawcy nie zaczną odróżniać żywności ekologicznej, lub jak kto woli organicznej lub bio-, od tej tradycyjnej i regionalnej. To są 2 całkowicie rózne rzeczy i nie wiem jak można mówić o Oscypku per „zdrowa żywność” albo „ser ekologiczny”. Co ma jedno do drugiego??

  4. Zapomniałem dodać o sztandarowej pomyłce, wszystkich „światłych”, widocznej także na tym zdjęciu czyli wciskaniu słowa „regionalne” do obszaru tzw. „eko”. Co ma produkt regionalny do ekologii?? Oscypek nigdy nie był produktem ekologiczny i nigdy nawet o certyfikację ekologiczną nie zabiegał. Próbowałem oryginalną Fetę ChNP w wersji klasycznej i ekologicznej i ta druga okazała się mniej smaczna.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―