Obejrzałem wreszcie długo przeze mnie oczekiwany film Julie&Julia. – Cóż za urocze opóźnienie! – wykrzyknie ktoś stąd i owąd. I będzie miał rację, bowiem od premiery kinowej minęło prawie pół roku, a od ponad miesiąca film jest już na płytach dvd. Postanowiłem jednak pójść utartym schematem: najpierw książka, potem film. A że książkę dostałem na Gwiazdkę, toteż zaraz po Świętach zabrałem się za czytanie.
Czy jestem czytelniczym leniem? Każę sobie czytać służbie po jednej stronie dziennie przed snem? Czytam naraz sto książek i żadnej nie kończę? Wcale nie. A jednak minął kwartał, zaś książki Julie&Julia nie przeczytałem. Właśnie, dlaczego? Sam zadawałem sobie to pytanie od kilku miesięcy, dziś już znam odpowiedź.
Na początku wydawało mi się, że chyba mi się wydaje. Książka okrzyknięta hitem sezonu i to o gotowaniu i to o samej Julii Child! Tak, tak, to właśnie dzięki tej książce nieco zapomniana dziś charyzmatyczna miłośniczka francuskiej sztuki kulinarnej, która blisko pół wieku temu wpajała amerykańskim gospodyniom domowym, że jedzenie może być smaczne a gotowanie przyjemne, ożyła na nowo, a nadto zyskała sławę międzynarodową.
Ja także, zanim jeszcze trafiła do mnie książka, zainteresowałem się postacią Julii Child, o której istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia, i zamówiłem zza oceanu kilka płyt z jej programami sprzed kilkudziesięciu lat. Nie ukrywam, trzeba się było trochę przyzwyczaić do specyficznej osobowości Julii, ale już po chwili okazało się, że jest nie tylko genialną kuchmistrzynią, ale i osobowością telewizyjną. I nieważne, że zdarzyło się jej kichnąć w potrawę, odkaszlnąć przy wydawaniu czy wskazywać na walory kolorystyczne potrawy, mimo iż film był czarno-biały, a na ekranie pyszniły się dwie szare plamy. Julia faktycznie była genialna.
I jest dalej, dzięki książce Julie Powell. Dla niezorientowanych krótko przypomnę, że ów czytelniczy hit powstał na bazie bloga autorki, która, zniechęcona otaczającym światem i brakiem sensu, postanowiła rozpocząć gotowanie i poszła śladem 524 przepisów Julii Child z jej wielkiego tomu Mastering the Art of French Cooking.
To tyle, jeśli idzie o tę książkę. Tyle, bo więcej na jej temat nie powinno się mówić. Bo żal. I wstyd.
Odczuwany przez autorkę bloga brak sensu doskonale wpisuje się w treść książki, którą na podstawie tego bloga popełniła. Przyda się jeszcze kilka innych porównań: chaos, mętlik, mydło i powidło – nic dziwnego, że duch narracji umarł z nudów.
Pozbierana z fragmentów bloga lektura jawi się słabo napisaną, nadto kiepsko przełożoną na polski, a zatem mdłą, nijaką i ogólnie niestrawną. Pojedyncze i fragmentaryczne ujęcie tematu kulinarnego bogato przeplatają paraerotyczne historie bohaterki skropione krwią miesięczną i fekaliami z zatkanych rur kanalizacyjnych, którym wszak poświęca się więcej miejsca niż zasadniczym kwestiom kuchennym. Nie należy się zatem dziwić, że po dobrych kilkudziesięciu stronach lektury odstawiłem książkę na półkę.
Na szczęście film jest zupełnie inny. Ciepły, sympatyczny, Amy Adams niesamowicie uczłowiecza humanoidalną postać autorki bloga, a Meryl Streep dość dobrze wpasowuje się w rolę Julii Child (choć oryginał na zawsze pozostanie niedościgniony). Scenarzystka, Nora Ephron, gruntownie przebudowała książkę Julii Powell i dobrała sobie nieco treści z książki samej Julii Child My Life in France czyniąc z filmu obraz dwuwątkowy, nadając mu właściwe proporcje, tak jakby chciała stworzyć smaczne danie dbając o jakość składników i właściwe doprawienie.
Film obejrzę sobie drugi raz, a może jeszcze i kolejny, ale o książce zapomnę. Czytelnikom doradzam to samo.
W takim razie po raz pierwszy chyba nie zaluje, ze zaczelam od filmu (choc nie bylo to zamierzone…). I mnie film sie podobal, jednak nie jestem zbyt obiektywna, Meryl Streep bowiem uwielbiam.
Zastanawialam sie nad zakupem ksiazki, dzieki Tobie tego nie zrobie 😉
Pozdrawiam!
Jestem tego samego zdania. Najpierw obejrzałam film, a książkę dostałam na Gwiazdkę i przeczytałam raczej z poczucia obowiązku. Jej autorka wydała mi sie płytką osobą w złym amerykańskim stylu. Szczęście, że na filmie jest więcej o Julii Child , no i Maryl Streep ją grała… Nie warto tej książki kupować !
W zupełności zgadzam się z autorem recenzji. Fatalny przekład widać od pierwszego zdania: „jeśli wiem…”. Ale to nic, typowe dla tego wydawnictwa. Przecierpiałabym kiepski przekład, gdyby sama książka była dobra – ale Julie Powell wydaje się postacią tak antypatyczną, tak zadufaną w sobie, nielogiczną i niestabilną emocjonalnie, że czytanie o jej perypetiach jest męką. Amy Adams jest przemiła i dlatego ta postać w filmie budzi sympatię widza.
czemu nie:)
To mówisz, żeby film jednak obejrzeć:) Bo książkę zmęczyłam w 1/3, resztę przejrzałam i zachodziłam w głowę, jakim cudem blog JUlie zdobył popularność:D Książka miałka, marna po prostu… We mnie też JUlie wzbudziła jak najgorsze uczucia;) W takim razie dam filmowi szansę, choćby ze wzgędu na Streep, pozdrawiam!