Bobo w natarciu

Ostatni felieton Piotra Adamczewskiego z tygodnika Polityka zainspirował mnie do przemyśleń na temat granic akceptowalności terroryzmu dziecięcego przy stole. Autor zdaje się w nim apelować do rodziców, aby ci jak najczęściej prowadzali swoje pociechy do restauracji, bo gdzie, jeśli nie tam, mają się one uczyć właściwego zachowania przy stole. Podzielam po części apel autora, dzieci powinny bywać w restauracjach jak najczęściej, wszak czym kurza skorupka za młodu nasiąknie, tak na starość kogucik będzie jadł. Jednak uważam, że nie należy w tej kwestii pozostawać bezkrytycznym. Dzieci, które nie umieją się zachować w restauracji, powinny zostać w domu. Przychylam się do zdania Doroty Zawadzkiej, która zaleca systematyczne wdrażanie właściwego zachowania przy domowym stole na co dzień.

Jakiś czas temu z zainteresowaniem przyglądałem się zajmującemu pościgowi młodej matki za jej kilkuletnią córką, który rozgrywał się w przestronnej sali restauracyjnej pewnego ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem. Córeczka postanowiła uciekać przed matką biegnącą za nią z widelcem, którym bezskutecznie usiłowała umieścić w dziecięcej buzi porcję rozgniecionego kartofla. Dziewczę darło się przy okazji wniebogłosy, potrącało w swym szalonym pędzie siedzących przy innych stolikach starszych panów popijających lemoniadę i stateczne matrony sączące kompot. Dało się zauważyć, że część sali obserwowała gonitwę z zainteresowaniem, a nawet ze sportowym zacięciem godnym kibiców Justyny Kowalczyk. Byli też i tacy, którzy potraktowali to niecodzienne wydarzenie z niesmakiem a na ich twarzach pojawił się wyraz oburzenia. Pogoń skończyła się w momencie, gdy ziemniaczana kupka wylądowała na podłodze i trzeba ją było pozbierać. Córeczka wówczas grzecznie oddalała się z mamą do stolika, choć gdy tylko spoczęła na krześle i ponownie zaobserwowała przed sobą pełen widelec, podejmowała kolejną rundę zabawy, do której ochoczo przyłączała się mama. I tak kilka razy.

Sytuacje mniej spektakularne, choć i bardziej dokuczliwe, obserwuję nagminnie podczas domowych spotkań przy stole. Zdarza się, że dzieci wkładają ręce do potraw biesiadników, dokonując w nich skutecznej destrukcji. Bywa, że oblewają siebie i biesiadników sosem. Lubią rozmazywać krem z tortu na sobie i sąsiadach. Trafia się też, że plują na oślep soczkiem. Co ciekawe, zazwyczaj biesiadnicy reagują na tego typu zdarzenia z zaskakującą wyrozumiałością, niejednokrotnie nawet zachęcając dziecko do dalszych działań, za swoiste wyróżnienie poczytując sobie honor usuwania dziecięcej plwociny z własnej twarzy. Rodzice natomiast łączą się w radości z ochlapanymi i pobrudzonymi, niosąc im kawałek papierowego ręcznika, a dziecku wręczając kolejny kawałek torcika lub dokładając sałatki z majonezem. I tak właśnie wygląda stołowa edukacja bobasów.

Dorota Zawadzka, telewizyjna Superniania, w swoim poradniku dla rodziców stara się uczulać matki i ojców na konieczność temperowania niewłaściwego zachowania dzieci przy stole. Rodzicom, którzy zamierzają zabrać swoje pociechy do restauracji doradza, aby wybierali takie przybytki, które oferują miejsce zabaw dla dzieci albo pomoc opiekunki. Ostrzega, aby nie dopuszczać do sytuacji, w której dziecko bawi się jedzeniem, czy wkłada palce do talerzy. Wyjaśnia, że nie wszystkim taki widok wyda się rozczulający, co więcej, podkreśla, iż niektórych może to doprowadzić nawet do mdłości.

Wychowanie rodziców jest jednak o niebo trudniejsze, niż wychowanie dzieci.

  1. Święte słowa! Obecnie dziecku wszystko wolno, bo podobno zakazy są dlań stresujące. Nikt nie bierze pod uwagę tego, że im później pierwszy stres przyjdzie, tym mniej przygotowany będzie młody człowiek.
    Czegoż te matki wciskają jedzenie nie chcącym jeść dzieciom, zamiast poczekać, aż te zgłodnieją na tyle, aby zjeść normalnie?
    Dlaczego, żeby być wychowawcą cudzych dzieci, trzeba mieć dyplomy, a żeby „wychowywać” swoje – nie wymaga się niczego?

  2. Mi to aż tak nie przeszkadza w sumie, gorzej jakby mnie taki delikwent obrzucał jakimś swoim spożywanym paskudztwem 😉

    A co do wciskania na siłę – to ja pamiętam jak mi w przedszkolu kazali wcinać trzęsące się fragmenty mięsa w barszczu – prawdziwy horror (jak na wtedy :).

  3. Przeświadczenie społeczne każe nam sądzić, że wszyscy mamy wrodzone zdolności do wychowywania dzieci. Skutki widać wszędzie wokół, nie tylko w barach i restauracjach. Wychowywanie dzieci jako przedmiot w szkole – to mógłby być dobry pomysł.

  4. Hm, w szkole? A w hameryce tak czasem nie jest? że się dostaje takiego pastikowego do domu i trzeba na czas go karmić i zmieniać plastikowe pampersy z plastikowymi odchodami 😀

  5. Zgodzę się uprzejmie z autorem, iż do restauracji powinno zabierac się dzieci porządnie wychowane;). Sama jestem matką prawie trzyletniego dziecka i często jadamy poza domem. Dbam o to, żeby przy jedzeniu moje dziecko zachowywało się przyzwoicie i nie popełniało wyżej opisanych błędów. Zapewniam , że jest to możliwe! Wymaga sporo pracy, ale chyba taka jest rola rodzica, prawda? Co do uganiania się z widelcem, bądź innym sztućcem za dzieckiem… wyznaję zasadę mojej babci, czyli: „jak dziecko będzie głodne, to samo poprosi”. Pozdrawiam.

  6. Warto zabierać dzieci „do ludzi”, bo z takich dzieci nie wyrosną buraki, które nie mają pojęcia, jak się w restauracji zachować. Z drugiej strony, jeśli rodzic nie wie, to i dziecka nie nauczy…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―