Kocina po polsku

Czy fasolka po bretońsku, śledź po japońsku i kawa po turecku mogą powiedzieć nam coś o polskiej mentalności kulinarnej? Pozornie niewiele, to dyżurni przeciętnego polskiego stołu, choć ich nazwy sugerują międzynarodowe pochodzenie. Czemu jednak nadawać rodzimym pomysłom kulinarnym wrażenie zagraniczności? Czy to nie aby przejaw narodowego kompleksu niższości i braku wiary we własną tradycję i tożsamość? A może to syndrom polskiego lekkoducha, któremu i tak wszystko jedno co zje, byle kokietowało go obco brzmiącą nazwą?

We  wcześniejszym wpisie na blogu pisałem o rezolutnym szafowaniu żydowskością i nadawaniem wieprzowym wędlinom miana „po żydowsku”. W szynki i schaby po żydowsku piętrzą się w każdym polskim sklepie mięsnym, a ta garstka rodaków, która choć ogólnie zna definicję koszerności, łapie się za głowy. Ale chyba tylko garstka, bo żydowskich wyrobów z wieprzowiny przybywa z miesiąca na miesiąc.

Przybywa też innych absurdalnie nazywanych potraw, a środki masowego przekazu skutecznie je promują. Oto w ubiegłą sobotę w programie Ewa Gotuje jego autorka przyrządziła śledzia po grecku, swoistą sublimację kulinarnego absurdu żywiącą się synergią śledzia po japońsku i ryby po grecku. Gwoli przypomnienia: w Japonii śledź w kuchni jest równie egzotyczny jak w Polsce mielona kocina, zaś Grecy nawet nie słyszeli o duszeniu ryb we włoszczyźnie zmieszanej z koncentratem pomidorowym. Jednak jeśli nawet miłośniczka programu, która nadesłała pani Ewie swój przepis, postanowiła wymyślić tak głupią nazwę dla swojej potrawy, to autorytet kulinarny, jakim pani Ewa jest, natychmiast winien zareagować. Po prostu nazwać tego śledzia inaczej, ot np. „fantazją śledziową Adeli” i już. Reakcji nie było i po emisji programu kolejne tysiące polskich gospodyń z radością będą propagować kuchnię grecką, tym razem ze śledziem w roli głównej.

 

O tym, jak silny wpływ na rodzimą świadomość kulinarną może mieć takie rajfurczenie narodowościami w nazewnictwie, niech świadczy szalona popularność placka po węgiersku, który tak skutecznie wpisał się w polską tradycję kulinarną, że podawany jest dziś nawet w barach mlecznych i doczekał się niezliczonych inkarnacji – po cygańsku, staropolsku, a nawet (sic!) po kaszubsku. Gwoli ścisłości warto krótko wyjaśnić, że geneza tego kulinarnego ewenementu sięga krakowskiej knajpki Balaton, której właściciel z zazdrością obserwował sytych gości wychodzących z funkcjonującego obok baru serwującego placki ziemniaczane i przeliczał, ile to by było w forintach, gdyby goście ci sycili się w jego przybytku. Wpadł więc na pomysł, żeby połączyć placek ziemniaczany z pörköltem, czy, jeśli wolimy po naszemu, gulaszem. To genialne w swej skandaliczności dzieło łamiące zasadę niełączenia smażonego w oleju z duszonym w sosie otrzymało wkrótce miano placka po węgiersku i sprawnie rozpełzło się po polskim świecie gastronomicznym. Nie mogę wiedzieć, jaką jakość przedstawiał oryginalny placek z Balatonu, ale jego wydania w poszczególnych zakątkach Polski nie nastrajają optymistycznie: placek ziemniaczany wielki jak dług publiczny, gruby i tłusty jak podgardle teściowej, z gulaszem podłym jak emerytura działacza podziemia. Danie niedobre i nieharmonijnie skomponowane, a do tego o bezsensownej nazwie, osadziło się w realiach kuchni polskiej i tkwi tak niewzruszone.

Na szczęście peregrynacje rodaków po świecie dają nadzieję na niejaką poprawę stanu naszej narodowej świadomości kulinarnej. Odkrywamy samodzielnie, że Bretania nie słynie z fasoli tylko z owoców morza i karczochów, że Turcy parzą kawę w miedzianych tygielkach, a nie zalewają wrzątkiem fusów w nietłukącej się szklance, że antrykot jest z wołowiny a nie z indyka i że stek to kawał lekko wysmażonej polędwicy a nie mielony z łopatki. Odkrywamy zatem, że kulinarny świat jest inny, niż opisują go potrawy, które znamy z zasiadanych przyjęć i szybkich przekąsek na mieście. W gruncie rzeczy są to bowiem całkiem polskie wynalazki, które nazwano „z zagraniczna”. Być może dlatego, że w Polsce zawsze modne było to, co zagraniczne, a może dlatego, żeby nadać trochę waloru nieskomplikowanym daniom, często na bazie prostych składników albo z użyciem zamienników, bo czasy trudne i liczyła się kreatywność. Te czasy jednak minęły i co prawda miło skonstatować na koniec, że stan rzeczy powoli się zmienia, ale trzeba dodać z niesmakiem, że nie pomaga temu medialne nagłaśnianie tandetnej głupoty.

  1. Odnoszę się do takiego dania z dużą rezerwą. Między innymi dlatego, że dobry placek ziemniaczany jest mały, cienki i chrupiący, a ten z węgierskiego nie może być inny niż gruby jak klucha, bo inaczej się złamie przy składaniu. Poza tym smażony na wielkiej ilości oleju ziemniaczany glut polewany jest obficie gulaszem, czyli ciepłym sosem mięsnym… To nie pasuje i jednak odstręcza. Generalnie nie łączy się smażonego i gorących sosów. Do smażonych elementów zimne sosy, a do gorących sosów gotowane dodatki lub pieczywo. No nie? 🙂

  2. Krytyku Kulinarny, trochę wyobraźni. A jeśli tej brakuje, autor podsunął zmyślne rozwiązanie problemu kluchowatości placka we wstawionym zdjęciu, nie trzeba go zwijać, można usmażyć dwa i gulasz włożyć między nie 🙂

  3. Tak się składa, że ten przepis Ewa dostała od żony Andrzeja Sikorowskiego, rodowitej Greczynki, stąd nazwa. Wyśmienite danie, właśnie dziś będę je przyrządzac.

  4. W Japonii śledź w kuchni jest równie egzotyczny jak w Polsce śledź. Jedzą i atlantyckie i pacyficzne.
    Komentarz spóźniony o dwa lata, ale lepiej późno, niż wcale. ;]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―