Ewa Wachowicz wprowadzona w błąd

Rzecz niesłychana, ale na fali plagi fake newsów kształtuje się zupełnie ekstraordynaryjna przestrzeń wiedzy alternatywnej, której podwaliny znane są wyłącznie jej twórcom.

O sile rażenia zjawiska dezinformacji zwanej z angielska „fake news” mamy okazję przekonywać się ostatnio aż nader często. Skoro mieszkamy w globalnej wiosce, którą sterują otwarte dla wszystkich kanały informacji, na fenomen ów jesteśmy chyba skazani. Pokrzepieni nadzieją o ostatecznym zwycięstwie logicznego argumentu nad zmyśloną paplaniną, próbujemy więc wynaleźć wiarygodny sposób na oddzielenie ziaren od plew. Tymczasem w cieniu tych poszukiwań dyskretnie tworzą się pajęczyny para-wiedzy, a więc wiedzy rzekomej, czy też raczej meta-wiedzy, a zatem wiedzy równoległej, która opiera się nie tyle na owocach fake news a na indywidualnych sądach i przekonaniach jej twórców.

kadr z programu "Ewa Gotuje" / ipla.tv
kadr z programu „Ewa Gotuje” / ipla.tv

Do czynienia z przejawem takowej mamy też na niwie kulinarnej, jak choćby podczas przypisywania narodowości produktom, przetworom i potrawom – z polskością pierogów i węgierskością ziemniaczanego placka na czele. Gałąź pseudo-wiedzy z dziedziny kuchni objawiła swe nowe cherubinowe oblicze w ostatnim odcinku emitowanej w Polsacie serii „Ewa gotuje”. Ostatnimi czasy elementem składowym tego programu stał się walor edukacyjny, realizując który Ewa Wachowicz opowiada anegdotę, dykteryjkę lub zaprasza do stołu gościa, dzięki czemu widz ma okazję nieco otworzyć swoje zainteresowania kuchnią poza ramy kulinarnych przepisów. W najnowszym odcinku pojawił się zatem gość, a dokładniej mówiąc pani w funkcji – jak sądzę – ekspertki w dziedzinie obsługi kelnerskiej. Przybyła po to, aby opowiedzieć widzom o modelach „serwisu”.

Kelnerzy / fot. CircaSassy
Kelnerzy / fot. CircaSassy

Abstrahując od tego, że na kojarzony z usmarowanym mechanikiem „serwis” mamy w języku polskim doskonałe słowo „obsługa”, której „serwisem” nie ma powodu zastępować, na antenie padł bardzo precyzyjny opis kilku różnych technik obsługi gościa przez kelnera, malowniczo ponazywany „francuskim”, „rosyjskim”, „niemieckim” oraz „angielskim”. Rzecz w tym, że zaprezentowany przez panią ekspert opis ma się nijak do systematyki funkcjonującej w tym zakresie na świecie. Na tym etapie można by nawet i przymknąć oko, bo skoro wstaliśmy już z kolan, to możemy światu pokazać, że potrafimy stworzyć własną klasyfikację. Problem w tym, że owa polska klasyfikacja korzysta z wykorzystywanego w świecie nazewnictwa acz wedle własnych upodobań. Do tego miast na historii i tradycji obsługi kelnerskiej, opiera się ona wyłącznie na stereotypach jej twórcy. Nie wygląda to dobrze, bo skoro odwracamy się do świata a swoją twórczością jednak zachęcamy, by świat na nas patrzył, to zamiast krasnego lica ujrzy zupełnie inną krągłość.

Zatem gdy z ust pani ekspert, a potem z ust pani Ewy, która słowa pani ekspert skrupulatnie powtórzyła, certyfikując je powagą własnego majestatu, dowiedziałem się, że „serwis francuski” polega na podawaniu gościowi dań pojedynczo przez kelnera, często komponowanych na jego oczach, a „serwis rosyjski” to skomponowany z półmisków stół biesiadny, z których goście raczą się wedle uznania, od razu odstawiłem kieliszek porannego szampana, byle w te pędy dotrzeć do sporządzonego przeze mnie jakieś dwa lata temu tekstu „Uczty angielskich dynastii”, który stanowił pokłosie wykładów Uniwersytetu w Reading na temat zwyczajów królewskiego stołu w ujęciu historycznym, w których uczestniczyłem.

Czyżbym przez tego sampana postradał już pamięć? A może uczeni z Uniwersytetu w Reading wykazywali się indolencją? Wszak gotów byłem pójść o zakład, że, przywoływany tu jako rosyjski w stylistyce stół biesiadny stanowi przykład obsługi „a la française” , zaś podawanie dań na pojedynczych talerzach przez kelnera to przykład obsługi „à la russe”, zresztą przyjęty na angielskim dworze w miejsce stylistyki „a la française” przez królową Wiktorię. A przecież tradycje wiktoriańskiego stołu przetrwały w angielskiej tradycji aż do dziś, choćby pod postacią sławnej w świecie herbatki o piątej, najczęściej pewnie popijanej z „serwisu angielskiego”.

Na tyle, na ile było to możliwe, sprawdziłem ten nieznany mi i niejasny jednak podział. Sięgnąłem do zasobów internetu, gdzie trafiłem na blog Aleksandry Pakuły, na którym goszcząca w programie Ewy Wachowicz ekspertka mogła się opierać, skoro w swojej wypowiedzi wręcz cytuje zeń całe frazy. Blogerka nie podaje źródeł, na których opierała się, tworząc tekst o rodzajach obsługi, acz nie oznacza to wcale, że wymyśliła go sama, skoro zasoby internetu podsuwają jeszcze kilka innych źródeł, w których takowy podział jest omawiany, w tym materiał pomocniczy dla nauczycieli zawodu kelnera przygotowany za środki Unii Europejskiej. Także i tu nie znalazłem jednak nawet wzmianki o autorze klasyfikacji znanej tylko w Polsce i to w bardzo wąskich kręgach. Ten pozostaje anonimowy, wszak mógłby spłonić raczka już na samą myśl, iż swoją klasyfikację oparł nie na fundamencie wiedzy historycznej a na arbitralnych decyzjach, iż niemiecki znaczy prosty i praktyczny, francuski – elegancki i zachowawczy, rosyjski – bałaganiarski i wystawny a angielski? Cóż, podawany z dodatkowego stolika, może nawet takiego małego jak do fajfokloku.

Prof. dr hab. Jarosław Dumanowski udziela wywiadu do JemRadia
Prof. dr hab. Jarosław Dumanowski udziela wywiadu do JemRadia

I cóż tu począć, skoro powabowi meta-wiedzy dał się ponieść nawet sam minister rolnictwa Jan Ardanowski, który postuluje przywrócenie na polskie stoły mięsa bobrów, a w szczególności bobrzych ogonów, bo – jak wyraźnie zaznaczył – mają one właściwości afrodyzjakalne . Nic z tego, że poproszony o komentarz profesor Jarosław Dumanowski błyskawicznie sprostował ministerialne doniesienia, wskazując, że jeśli w ogóle którąkolwiek część bobra można by uważać za afrodyzjak to z pewnością nie jedzony w uciążliwych czasach staropolskiego postu ogon a raczej bobrze jądra.

Artur Michna i Robert Makłowicz

Na takie dictum smak na bobra może zastąpić absmak, zresztą wysoce uzasadniony, bo bobrzyna w żadnym razie do delicji stołu nie należy, co miałem okazję stwierdzić osobiście, poczęstowany bobrzym ogonem z grilla. W sukurs przychodzi mi zresztą i sam Robert Makłowicz, który oświadczył, że większej nad bobrzy ogon ohydy sobie nie wyobraża.

Ja sobie wyobrażam – na przykład smażone karaluchy i to absolutnie niezależnie od tego, czy serwowane po francusku, czy po rosyjsku, a nawet z najmniejszego na świecie angielskiego stoliczka.

  1. Ale jaja. Obserwując Twojego bloga, od 10 lat, Artur, mam wrażenie ŻE COFAM SIĘ W CZASIE I W ROZWOJU. Nie chodzi, rzecz jasna o Twoje wpisy ale o RZECZYWISTOŚĆ. Ja już od dawna twierdze, że współczesny świat i współcześni ludzie, cofają się w rozwoju.
    Może sam, jako krytyk stworzysz nowe „style” kulinarne. Proponuje styl tadżycki, paragwajski, północnomacedoński i żeby Afrykanom, też coś przypadło, powiedzmy..botswański.
    WYOBRAŹNIA W RUCH….

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―