Lanczburza w słoiku

Biznes lunchowy musi przynosić krocie, skoro tyle wokół niego zamieszania, także z udziałem gwiazd. Ostatnio małą lanczową burzę rozbełtał Tomasz Kammel.

Patelenki, paelki i garneczki w skali mikro, a zatem takie, które nigdy nie poczuły ognia kuchennego pieca, za to wypełnione puldporkiem, mitbolsami, zmeksykanizowanym ramenem i uramenionym rosołem, tysiącami lądują na restauracyjnych stołach przed chętnie zasiadającymi za tymiż gośćmi, uatrakcyjniając liczne Polaków okołopołudniowe biesiady.

Feeria najróżniejszych i najdziwniejszych kuchennych utensyliów, których miejsce raczej na kuchennym piecu niż na jadalnym stole, powoli zastępuje płytki z przekąskami, doniczki z frytkami i słoiki z sałatkami. Po fali blogerskiej egzaltacji w kręgach mokotowskiej śmietanki, doniczki i łupki uznano w końcu za okropne i niedopuszczalne. Wyparte przez zabawne garnuszki, staną się demode w następnej kolejności, być może kiedy zakończy się walka z modnym aktualnie zagadnieniem plastikowej słomki. We wziętych stołecznych knajpach zastępują ją metalową rurką a zamiana to iście osobliwa, zważywszy że kwestionujący ekologiczny aspekt jednorazowej słomki nie zająknęli się nawet o higienicznym aspekcie metalowej rurki, przez którą ktoś przecież coś wcześniej wciągał. Do tego solidarny hejt na słomkę rośnie wprost proporcjonalnie do zwiększającego się zapotrzebowania na jednorazowe opakowania z plastiku i styropianu, w które pakuje się lunch na wynos i resztki niedojedzonych posiłków, no bo przecież wyrzucanie jedzenie jest równie passe jak plastikowe słomki.

Zagadkowy woal milczenia, jakim proekologiczni aktywiści spowijają zagadnienie gigantycznej sterty plastikowych pudełek tłumaczyć można chyba tylko lanserką potęgą mody na lunch, który bez takich opakowań nie mógłby być tak modny w aż tak szerokich kręgach. A wszystko to kontekście swych pięciu gastronomicznych minut, jakie przeżywa teraz dawniej zwany obiadem lunch, czyli posiłek jadany w pośpiechu, często w godzinach pracy albo pomiędzy jedną a drugą sprawą na mieście. Wreszcie czemu taki zwykły lunch jest bardziej trendy niż kolacja, którą jada się przecież w spokoju i w lepszym towarzystwie?

Zdaje się, że dokładnie z tego samego powodu, dla którego między godziną dziewiątą a jedenastą pod drzwiami znacznej liczby modnych gastroadresów ustawiają się kolejki chętnych gotowych poświęcić całe dziesięć złotych na kawę, do której śniadanie dostaną gratis. Lunch też jest tani, a zatem zaspokaja jedno z dwóch kryteriów jakości, jakie polski konsument bierze pod uwagę, kiedy ocenia jakość. Kryterium drugie to oczywiście wielkość porcji.

Typowy polski lunch na mieście kosztuje 19 złotych, choć są lokale, które ośmielają się wystawiać oferty sięgające 25 złotych, a nieliczne ferują kwotami nawet z okolic złotych pięćdziesięciu. Te ostatnie bez trudu na lunchu zarobią, bo za przykładowe 70 złotych, jakie na lunch należy wyłożyć w restauracji modnego warszawskiego hotelu, można bez problemu skomponować całkiem szlachetny zestaw. Za 19 złotych to już nie takie proste, chyba że gastronom wysłuży się wyłącznie jedną kucharką i to niedrogą, na przykład z doświadczeniem z przyszpitalnej garkuchni, która skłonna jest dorobić sobie do renty, a gości obsługuje osobą żony. Może wówczas zaproponować uproszczoną formę lunchu czyli tak zwany obiad domowy za jakieś 10 złotych, a nawet kusić promocją dodatkową, jak choćby znaleziona przeze mnie na ulicznym potykaczu obietnica obiadu dla emeryta ze zniżką z 10,90 za 9,90.

W pełnoprawnych restauracjach, a więc takich, w których zatrudnia się sztab kucharzy, garnitur kelnerów, płaci się managerowi i firmie PR, za 9,90 nie da się złożyć lunchu nawet po samych kosztach i to niezależnie od tego, że kwoty tej wielkości inkasuje się tam bez mrugnięcia okiem za poprzedzające lunch śniadania. Po dwunastej należy się więcej, bo przecież talerze są już dwa, a czasami nawet trzy.

Jednak aby niską ceną za lunch pokryć zmienne i stałe koszty a do tego uzyskać jakiś zarobek, niezbędne jest skutecznie zebranie dużej liczby gości, którzy, płacąc niskie ceny, wygenerują niezbędny obrót. Służą po temu właśnie potykacze, których w porze lunchu stoi na polskich ulicach więcej niż śmietników. Niekiedy filuternie miga z nich pomysłowo skomponowana oferta, na przykład wielkomiejsko-internacjonalne „meatballs w sosie pieczarkowym” czy też „roladki rybne” polecane jako danie mięsne. Zaciekawiony przechodzień może się zatrzyma, a rzecz właśnie w tym, żeby zatrzymać się raczył. Wówczas jest szansa, że wejdzie, zwłaszcza jeśli doczyta, że kompot jest już w cenie.

Niektóre sposoby kuszenia okazują się ryzykowne. Przekonali się o tym kilka dni temu właściciele gdańskiej restauracji Gvara, którzy obok lunchu za 19 złotych proponują też dwudziestoprocentową zniżkę na całą kartę menu ale tylko dla gdańszczan. Rabat dla miejscowych w mieście turystycznym to pomysł przynajmniej godny uwagi, bo też prawda, że turyści mają to do siebie, że zapełniają lokale głównie w szczycie sezonu. Niemniej tak skonstruowane zaproszenie niektórzy goście, w szczególności ci spoza Gdańska, mogą uznać za zniechęcenie, co skrupulatnie odnotował na swoim koncie w mediach społecznościowych Tomasz Kammel. Jako mieszkaniec Jeleniej Góry poczuł się w Gvarze niemile widziany i miast skusić się przynajmniej na lunch za 19 złotych, udał się do konkurencji.

To wystarczyło, aby po sieci poniósł się ferment, a gdańska restauracja oberwała rykoszetem za skierowany w dobrej wierze ku swoim potencjalnie stałym kościom ukłon, przechodząc przy tym szybką lekcję opanowywania kryzysu w mediach społecznościowych.

Czy z powodzeniem, pokaże czas.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―