Kto zgarnia zyski z zakazu handlu?

Mali sklepikarze, polskie sieci franczyzowe, zagraniczne hipermarkety czy dyskonty? A może gremia zupełnie inne?

Kiedy zaprzyjaźniona kasjerka w jednym z dużych sklepów nie rozpoznała mnie mimo tubalnego „dzień dobry”, zmiarkowałem, że rzeczywiście musi być zmęczona. Sobota wieczór przed niehandlową niedzielą, czynna maksymalna liczba kas, wijące się kolejki w sile kilkudziesięciu chłopa (i baby) na każdą no i te wózki – wypełnione po brzegi. Gdy wreszcie dotarłem do kasy, zaprzyjaźniona kasjerka uśmiechnęła się na chwilę i wyjaśniła:

Zawsze tak jest przed długimi weekendami, ale ostatnio to nawet przed niehandlowymi niedzielami. Ludzie kupują na zapas, bo mówią, że skoro jutro zamknięte, a w poniedziałek trzeba z rana do pracy i jakieś kanapki dzieciom naszykować, jakiś obiad nastawić, no to kiedy to wszystko kupić? W soboty na kasach siedzi cała obsada, nie ma mowy o urlopie albo wolnym dniu. Jest zmęczenie, bolą kręgosłupy, nie ma komu wypakowywać towaru z palet. Nie mogłam się nawet wyrwać na wesele, bo nie dostałam wolnego. A w telewizji pokazują, jak ludzie spacerują z dziećmi po parkach i są tacy zadowoleni. I z czego oni się tak cieszą? Niech tu usiądą za mnie. Niech wytłumaczą wychowawczyni, że nie mogę przyjść na wywiadówkę, bo nie dostanę wolnego w tygodniu. Panie Arturze, naprawdę jest nam ciężko. Sama nie myślałam, że tak to będzie wyglądać.

Jest ciężko, a będzie jeszcze ciężej, bo zadowoleni z przepchniętych przez siebie zmian związkowcy z Solidarności już się cieszą na kolejny pakiet zakazów. Tym razem zastawiają sidła na tych handlowców, którzy niedzielne luki w grafikach starają się rekompensować przedłużeniem zmian popołudniowych w soboty i nocno-porannym zmianom w poniedziałki, dzięki którym otwierany po weekendzie sklep może być od rana poprawnie zaopatrzony. Związkowcom nie podoba się rozciąganie doby pracowniczej i choć nie podają recepty na to, jak logistycznie rozegrać poniedziałkowe zaopatrzenie, grzmią, że wolna niedziela ma zaczynać się w sobotę a kończyć w poniedziałek. Wyjątki są i to w liczbie trzydziestu czy nawet ponad, ale nie dla wszystkich. Świeże mięso i owoce morza można sprzedawać na stacjach paliw, owszem, ale ogłaszać się placówką pocztową już nie można i to niezależnie od tego, że oficjalne umowy z pocztą i firmami kurierskimi jedna z popularnych sieci małych sklepów spożywczych ma przecież wcale nie od wczoraj a od wielu lat.

Okołoniedzielne przemęczenie pracowników handlu i radość działaczy związkowych to doskonała ilustracja dwubiegunowego zaburzenia, jakim jawi się polskie ograniczenie handlu. Warto przy tym podkreślić, że to na razie tylko ograniczenie a nie zakaz. Do końca bieżącego roku sklepy w Polsce mogą być otwarte w pierwszą i ostatnią niedzielę miesiąca, ale od początku kolejnego roku handel dozwolony będzie już tylko w jedną niedzielę w miesiącu. Niby sprawa jasna, a jednak czytając komentarze pod artykułami na temat ograniczeń w handlu można mieć wrażenie, że klienci zapomnieli, że zakaz handlu ma charakter kroczący i zacieśniający. Ba, eksperci z Business Centre Club powołują się na nawet badania, z których wynika, że 75 procent klientów nie wie, która niedziela jest w tym roku handlowa, a która nie.

Między innymi dzięki temu spora część klientów pojawia się w sklepach już w sobotę nawet jeśli ta sobota akurat poprzedza handlową niedzielę. Dla handlowców to przekleństwo nie tylko ze względu na konieczność mobilizacji całych załóg. Klienci stoją w kolejkach i klną, na czym świat stoi a przecież nie każdemu dane jest tak postać, skoro sporo kierowców odjeżdża spod sklepów, bezskutecznie okrążywszy parking. Zaletą takich okoliczności jest redukcja upubliczniania wulgaryzmów, wszak pechowi kierowcy klną w ciszy swoich aut.

Istotnym problemem jest też marnowanie żywności na coraz większą skalę. Chaos, jaki wprowadziło nowe prawo, powoduje, że produkty świeże, których nie da się sprzedać w sobotę, nie mogą być sprzedane w niedzielę. Handlowcom pozostaje modlić się, aby przynajmniej część tych produktów sprzedała się w poniedziałek. Jeśli nie, wylądują na śmietniku.

Z marnowaniem żywności sieci radzą sobie na różne sposoby. Na przykład sklepy Lidl prowadzą wyprzedaże produktów z kończącą się datą ważności ze stałym rabatem 25 procent, który w bardzo rzadkich sytuacjach podwyższa się do 50 procent. Większą wagę do kwestii poszanowania żywności zdaje się przywiązywać sieć sklepów Tesco, która przed wysłaniem jedzenia na śmietnik na szeroką skalę etykietuje produkty przeceniane rabatami nawet do 75 procent. I rzeczywiście, w ostatnich tygodniach ciężar takiego etykietowania, do niedawna koncentrujący się na piątkach i sobotach, przenosi się teraz na pozakazowe poniedziałki, co mogłoby oznaczać, że wpływ niedzielnych zakazów na rosnącą górę marnowanej żywności jest realny.

Wbrew oczekiwaniom wolne od handlu niedziele nie przysparzają dodatkowych zysków właścicielom małych sklepów. Część z nich w ogóle ich nie otwiera, a ci, którzy decydują się osobiście stanąć za ladą, notują wzrosty obrotów rzędu jednego procenta. Tę wielkość skutecznie niweluje wysoki wskaźnik inflacji.

Oto właściciele legendarnej polskiej sieci handlowej GS Samopomoc Chłopska, która w obliczu hardej konkurencji niezrzeszonych sklepików wiejskich znalazła się w prawdziwych opałach, rozpaczliwie apelują o zmianę prawa. W kłopotach są też właściciele placówek gastronomicznych i usługowych, którzy jeszcze kilka lat temu, gdy o zakazie handlu nikt nie mówił poważnie, podpisali wieloletnie umowy dzierżawy przestrzeni handlowej. Mowa tu wcale nie o ulokowanych w galeriach handlowych sklepach spożywczych, a raczej o cukierniach, lodziarniach, kawiarniach, barach, kioskach, kwiaciarniach, biurach podróży czy zakładach fryzjerskich, kosmetycznych i jubilerskich, które w niehandlowe niedziele notują załamanie obrotów. Do tego, wedle powołanych wcześniej badań, ponad 60 procent klientów nie wie, że przepisy o niehandlowych niedzielach nie dotyczą samych centrów i galerii handlowych, które przecież mogą być otwarte.

Co ciekawe, mimo zmasowanych kampanii reklamowych w mediach, sieci dyskontów, które jawią się jednym z finansowych beneficjentów niedzielnych ograniczeń w handlu, notując blisko dziesięcioprocentowe wzrosty obrotów, w końcu pierwszego roku obowiązywania ustawy zdają się notować dołki. Gigantyczne sobotnie akcje promocyjne skutecznie zmieniają zwyczaje zakupowe Polaków, którzy chętniej niż dawniej decydują się na sobotnie zakupy w dyskontach i zapakowanie wózka na cały tydzień, rezygnując przy tym z doraźnych wizyt w osiedlowych sklepikach, jednak najnowsze wyniki pokazują, że także i w tym segmencie widać zadyszkę – dynamika wzrostu zaczyna mocno hamować.

Na niedzielnych zakazach tracą też polscy producenci, na przykład firma cukiernicza Otmuchów, oraz hurtownicy, jak choćby dostawca win Ambra, której przedstawiciele przed wprowadzeniem ograniczeń twierdzili nawet, że zakaz handlu w niedziele nie wpłynie na jej wyniki. Cóż, przeliczyli się.

Skoro trudno znaleźć kogokolwiek, kto w sposób realny i długofalowy zyskiwałby na ograniczeniach handlu w niedziele, warto zastanowić się, czy istnieje ktokolwiek, komu tak rygorystyczne zakazy w ogóle służą. Analiza wystąpień medialnych wskazuje, że beneficjenci jednak są. To działacze związkowi, którzy na ograniczeniach i zakazach handlu w niedziele budują swój wizerunek, karierę i portfele. Dzięki temu, że chętnie garną się do mediów, łatwo możemy się dowiedzieć, jak bardzo świat malowany ich słowami odbiega od realiów.

Szef związkowej komisji do spraw handlu świat zakazów i kar widzi w samych superlatywach, acz szkoda, że dziennikarz nie skorzystał z dobrej okazji do zadania prostego pytania – jak często zadowolony ze swoich dokonań działacz związkowy chodzi na zakupy. Dla związkowca to może i dobrze, bo mogłoby się przecież okazać, że specjalista od handlu, było nie było spiritus movens najbardziej absurdalnego prawa handlowego wszech czasów, w rzeczy samej być może nie wie, o czym mówi. Ale jakie to ma znaczenie w obliczu zachowania związkowej posady na kolejną kadencję?

A że każda kadencja ma swój kres, to i wiadomo, że nie należy ustawać w działaniach, aby kres ów przejść suchą stopą. Tylko takimi motywacjami można wszak wyjaśnić dążenie do dalszych ograniczeń i intensyfikacji kar. A te znajdują się w spreparowanych właśnie przepisach, z których wynika, że w końcu zostaną zamknięte śmiejące się związkowi zawodowemu w nos Żabki, które dotąd korzystały z furtki dla placówek pocztowych.

Dobre wieści związkowcy mają też dla właścicieli małych sklepików. Już nie będą musieli stawać za ladą osobiście. Mogą im pomagać członkowie rodzin, pod warunkiem że niezatrudnieni w sklepie w inne dni tygodnie oraz… za darmo. Związkowe ułatwienie pielęgnowania bezinteresownych więzi rodzinnych idzie tu w parze ze związkowym zapobieżeniem rodzinnego wykluczenia. W rozumieniu zaostrzających rygory przepisów niedzielnym sprzedawcą w małym sklepie może być nie tylko ojciec, matka i ich prawowite dzieci ale także macocha i ojczym jak również dzieci z ich łóż. Niedziela ma być dla Boga i rodziny a nikt nie śmie chyba zaprzeczyć, że Bóg miłosierdziem darzy wszystkie dzieci!

Rzecz ujmując statystycznie, niedzielne ograniczenia zbierają obecnie mniej więcej jedną trzecią zwolenników i około połowę przeciwników. Reszta nie ma zdania. Jednak gdy już wkrótce kolejne niedziele okażą się niehandlowe, a tradycyjnej niedzielnej połówki nie da się już kupić w osiedlowej Żabce, odsetek niezadowolonych może wzrosnąć i to na skalę przez związkowców chyba nieuświadomioną.

O tym, jak zakaz handlu rzeczywiście wygląda w Europie oraz jak polskie sieci handlowe już dziś zwierają szyki, aby skutecznie przygotować się na zakaz całkowity, który nad Wisłą ma obowiązywać od 2020 roku, opowiem w odrębnym odcinku. No chyba że w międzyczasie pojawi się zakaz pisania.

Wówczas będę mówił. W następnej zaś kolejności – gestykulował.

  1. Mi, stosunek do OGRANICZENIA (a nie zakazu)handlu się właściwie nie zmienił. Nie podoba mi się obecny stan rzeczy, gdzie mamy do czynienia z hipokryzją, tzn. jedne sklepy są otwarte, inne nie. Nie podoba mi się, PRLowskie kolejki w sklepach, które są winną sieci handlowych, oszczędzających na pracownikach oraz tradycyjnej, polskiej głupoty. Ja się zawsze śmieje z ludzi, gdy robie zakupy w sobotę, że „ludzie szykują się na wojne”.
    Polskie społeczeństwo jest bez wszech miar zdziczałe, pod każdym względem. Wszystko jest u nas postawione na głowie. Uważam, że zamiast ograniczenia handlu w niedziele, powinno się przywrócić 5 dniowy tydzień pracy, 8 dniowy dzień pracy, przywrócić tzw. „wolne soboty” a w niedziele wprowadzić ograniczenie pracy, do mimimum. Za tzw. „komuny”, nie było parcia na wyniki, na ciągłą pracę i ciągły konsumpcjonizm, nie było też tyle chamstwa i sk…… Dzisiaj jest GORZEJ NIŻ ZA KOMUNY.
    Ja, z zachowań handlowych oraz konsumpcyjnych Polaków, śmieje się na okrągło. Gorszych debili niż w Polsce, się chyba nie znajdzie, nawet w Rosji.
    Ja mam tzw. „zakaz handlu w niedziel” w nosie, bo….robie zakupy w internecie, w niedziele właśnie. I wychodzi mi to na dobre, nie muszę stać w kolejkach, przepłacać. Nie mówię o żywności, bo jednak kupuje większość w zagranicznych sieciach handlowych. Poza tym, kupuje TYLE, ILE POTRZEBUJE, BO WOLĘ MIEĆ PIENIĄDZE NA KONCIE NIŻ NIEPOTRZEBNE PRODUKTY NA ŚMIETNIKU.
    Żeby być zdrowym i szczęścliwym, wystarczy…mniej jeść i mniej kupować. Jako zaciekły anty-kapitalista (i antysocjalista), jestem szczęśliwy, wiedząc, że nie poddaje się „religii konsumpcjonizmu”.

  2. Odnośnie „kanapek na poniedziałek”, polecam wszystkim….robienie kanapek w niedziele wieczór. Można włożyć kanapkę do lodówki, nic się jej nie stanie.
    Kupując w sobotę, można sobie rozpisać, czego potrzebujemy na cały tydzień, tak żeby nie musieć kupować w każdy dzień tygodnia. To co jednak mnie bardziej wkurza niż „zakaz handlu” to coraz bardziej wydłużające się kolejki w marketach, głównie dyskontach. Wina leży oczywiście po stronie sklepów, które oszczędzają na liczbie pracowników. Niestety, wydajność pracy w Polsce jest na żenująco niskim poziomie. Wystarczyłoby, aby Jeronimo Martins czy Lidl Stiftung zainwestowały w kasy samoobsługowe, niczym Tesco czy Auchan.
    Generalnie rzecz biorąc, zmorą polskiej rzeczywistości jest wszędobylski bałagan organizacyjny, swoiste „polnische Wirtschaft”. W Niemczech, które są należycie zorganizowane, mają nowoczesną gospodarkę, nie ma problemu z „zakazem handlu”, to samo w Norwegii. No, ale PiSiory, wprowadzając „zakaz handlu” myśleli, że Polacy są w stanie podobnie zyć i pracować jak Niemcy czy Norwegowie. Niestety, patrząc na naszą gospodarkę i zacofanie technologiczne to potrafimy pracować raczej jak Rosjanie. Nic się w tej materii nie poprawia. Stąd właśnie, z polskiego „burdelu organizacyjnego” bierze się zmęczenie pracowników handlu. Jakby kasjerki dostawały należyte, 3000-4000 tysiące złotych, tak jak koleżanki z krajów rozwiniętych, to by nie narzekały. Ale na takie zarobki, przy naszej żałośnie zorganizowanej, zdominowanej przez obcy kapitał, pseudo-gospodarce, nie ma co liczyć przez nastepne 20-30 lat. Zacznijmy myśleć w końcu jak zorganizować nasz kraj, należycie, by wszystkim żyło się dobrze. Wówczas takie pseudo-problemy jak „zakaz handlu” stopniowo zaczną znikać. Bo póki co, KAŻDY SOBIE….RZEPKĘ SKROBIE.

  3. Wg. najnowszych danych, zakaz handlu POMAGA MAŁYM SKLEPOM:
    http://autonom.pl/?p=25578
    To świetna wiadomość dla wszystkich NORMALNYCH LUDZI, którzy mają już dosyć życia w polskojęzycznym bantustanie, gdzie 3/4 handlu jest w rękach obcych.
    Mi, zakaz handlu absolutnie nie przeszkadza, ostatnio byłem w Niemczech i akurat dzień przypadający na pierwszy dzień po przyjeździe to była niedziela. Przeżyłem, choć miałem problemy żołądkowe, odpocząłem, widziałem rodziny odpoczywające w parkach. Gastronomia, w znacznej części, tam gdzie byłem, była zamknięta lub otwierano ją dopiero wieczorem. Z głodu nie umarłem. Można? Można.
    Jednym słowem – ZDECYDOWANE TAK, DLA OGRANICZENIA HANDLU W NIEDZIELE.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―