Co dalej z tym bigmakiem?

Spadające wyniki zmusiły McDonald’s do postawienia wszystkiego na jedną kartę. Specjaliści od wizerunku idą z nowym i postanawiają ukryć globalnie znane łuki pod swojskim fartuszkiem gosposi z sąsiedztwa. Ma być lokalnie i zdrowo, a wręcz hipstersko, w myśl brawurowego – jeśli nie teraz, to kiedy?

McDonald's / fot.  Thomas Hawk
McDonald’s / fot. Thomas Hawk

Newsweek Polska obwieścił właśnie początek końca McDonald’s – ale poniewczasie i na bazie doniesień wprost spod kupra mocno leciwej kaczki dziennikarskiej. To wieść z gatunku tych o śmierci, które okazują się przedwczesne.

O kiepskich minach dyrektorów finansowych tej sieci wiadomo wszak już od kilku lat. Nie sposób jednak, aby poganiani przez wściekłych dyrektorów specjaliści od sprzedaży i wizerunku siedzieli bezczynnie. Wprost przeciwnie, mrówczo pracują nad przywróceniem złotym łukom ich blasku i wcale się z tym nie kryją. W mediach raz po raz pojawiają się doniesienia o zaskakujących pomysłach na rewitalizację oferty McDonald’s. Było już o lokalnych wariacjach w menu, dzięki czemu w Polsce pojawiły się Wieśmaki, było też o promocji zdrowego żywienia, w ramach której obsługa częstowała gości jabłkami i polecała im sałatki.

fot.  Emily Hill
Nowości w McDonald’s / fot. Emily Hill

O ile Wieśmaki gościom się nawet spodobały, bo były duże i mięsne, o tyle jabłka już nie, bo takie nie były. Nietrafionym pomysłem okazała się też zielenina, zupełnie inna niż tradycyjne frytki. Zamówienie sałatki było zjawiskiem w McDonald’s na tyle rzadkim, że obsługa nie wiedziała nawet, gdzie tych sałatek szukać. Widocznie oferta ściągała nie tych gości, co trzeba. Aby więc ściągnąć tych nieściągalnych, zaangażowano armaty największego kalibru. Stworzono zupełnie nowego McDonald’a, do tego stopnia różnego od pierwowzoru, że zmieniono mu nawet ojcowskie nazwisko.

Nowy koncept nazywa się więc The Corner. Logo jest czarno-białe, obsługa nosi jeansowe fartuszki, a w karcie zamiast frytek, bigmaków i szejków jest soczewica, pełnoziarnisty ryż, warzywa i pulled chicken, czyli kurczak pieczony w niskiej temperaturze przez długi czas. Wszystko to ma sprawiać, że wpadający na przekąskę gość poczuje się tak, jakby odwiedzał rodzinną jadłodajnię, w której mama gotuje, córka obsługuje, a babcia siedzi pod oknem, przechylając szklaneczkę ze szkocką i gwarantując, że kurczak jest rzeczywiście pieczony według jej tajemnego przepisu. Takie bistro działa jako punkt eksperymentalny w Sydney w Australii, ale wiadomo, że ta biało-czarna niby-lokalna inicjatywa ma ostatecznie zastąpić tradycyjne bary i… chyba stać się nową globalną siecią? No bo czymże innym?

fot. green kozi
fot. green kozi

Pomysły ukrywania globalnych marek pod fartuszkiem sąsiadki to wcale nie patent McDonald’a. Podobne testy przeprowadzało już kilka sieci, a o zjawisku dążenia do zaspokajania nowych potrzeb klientów, którzy teraz życzą sobie wiedzieć, kto z imienia i nazwiska podaje im jedzenie, Forbes pisał już w 2009 roku.

Gdy kilka lat temu opublikowano wyniki badań konsumenckich, z których wynikało, że 58% populacji uważa, iż rodzinne knajpki przyczyniają się do budowania lokalnych wspólnot, a 45% sądzi, że w takich małych lokalach gość może liczyć na lepszą obsługę niż w sieciowych, specjaliści ze Starbucks postanowili wypróbować absolutne novum i stworzyć sieć… niesieciową. W miejsce tradycyjnych kawiarni Starbucks pojawiły się zatem kameralne kafejki stylizowane na lokalne ze swojskimi nazwami, w których podawano alkohol, grano muzykę na żywo, a nawet organizowano wieczorki poezji. I dopiero, gdy gość dokładnie przyjrzał się neonowi nad wejściem, zauważał, że wchodzi do miejsca „inspirowanego przez Starbucks”. Ale ten gość Starbucks na dłuższą metę nie chciał wchodzić do miejsca inspirowanego, więc sieć wkrótce pomysł zarzuciła, a knajpeczki pozorowane na lokalne przybrały charakterystyczny wygląd korporacyjny.

Starbucks / Benjamin Stäudinger
Starbucks / fot. Benjamin Stäudinger

O zjawisku antybrandingu, bo tak ono się nazywa, w Polsce jeszcze się nie słyszy. Być może jesteśmy zbyt mało dojrzali do otwartego kwestionowania potęgi globalnych sieci. Choć wygląda na to, że taki potencjał w Polaku wyczuwa jednak Tesco i choć robi to bardzo nieporadnie, to stara się udawać, że stawia na „produkty regionalne”. Nieporadność tej strategii widać już na pierwszy rzut oka, skoro Pomorze połączono na mapie z Warmią i Mazurami, a lokalnym produktem z tego korpo-regionu ma być „Majonez Pomorski” z Grudziądza z listą składników mogącą konkurować z niejednym przepisem z McDonald’a.

Wycieczka z wizytą w McDonaldzie
Wycieczka z wizytą w McDonaldzie

Ale może to dlatego, że niepiśmienność zlikwidowano u nas ledwo do drugiej wojnie, a tradycję kochamy tak bardzo, jak nasze dzieci, które chętnie wysyłamy do ZOO – czyli na bigmaka z frytkami i zabawką.

  1. Moje spostrzeżenia są dokładnie od dawna, takie same. Newsweek to wiadomo, magazyn pseudo-intelektualny dla pseudo-inteligencji i czytelnicy łykną wszystko.
    O tym, że korporacja spod znaku M ma wielki potencjał i potrafi się dostosowywać, można się przekonać zaglądając czasami do innych miejsc niż „anglosasko-zachodni świat”. Przecież to wielkie M, potrafi doskonale się odnajdywać w takich miejscach jak Zatoka Perska, Azja Wschodnia czy Ameryka Łacińska. A we Włoszech, do Bigmacków i innych kanapek dodawali nawet produkty regionalno-certyfikowane(z oznaczeniem pochodzenia/apelacją)jak szynki ChOG, sery ChNP, w zależności od regionu Włoch, choć najczęściej były to znane marki typu Grana Padano, Szynka Parmeńska, choć ponoć nawet był pomysł zastosowania Szynki San Daniele (stojącej wyżej w hierarchii niż popularna Parmeńska).
    Francja jest największym rynkiem na świecie dla tej korporacji, jeśli chodzi o zyski, jest tam najwięcej tych jadłodajni, w przeliczeniu na mieszkańca na 1000 mieszkańców i największe przyrosty sprzedaży (inna sprawa, że większość stołujacych się to raczej „neo-Francuzi o nieeuropejskich rysach”, których jest przecież ok. 7-8 milionów).
    O „modzie” na lokalną żywność pisałem i właściwie, artykuł Artura, to w kółko macieju, to samo po raz n-ty, napisane. W Polsce jednak o tym, trzeba pisać w kółko macieju, bo Polacy mają słabą pamięć, co najlepiej widać w polityce.
    Ta pseudo-regionalność, połączona z pro-unijnym otumianieniem naszych urzędników i działaczy, którzy nawet Ser Koryciński tak chcieli „uregionalniść”, że zakazali jego sprzedaż poza Gminą Korycin, to faktycznie nie szansa, ale największe zagrożenie. Podobnie jak tandeta polityczna, wyroby „polsko-podobne” czy też „patriotyczno-podobne”, o których mówił jeden z niszowych kandydatów na prezydenta.
    Po raz kolejny apelują – LUDZIE MIEJSCIE ROZUM I KRYTYKĘ, wobec wszystkiego i wszystkich co was otacza. Inaczej przemaglują wam mózgi, prędzej czy później.

    • Dopowiem też, że moja teza o podziale na „local vs global”, o której pisałem, przy okazji narzekania na wynik I tury doskonale się potwierdza. Ale uważam, ze opcja pośrednia jest chyba jednak najgorsza, dlatego warto, choć po trochu korzystać z tego co globalne i z tego co lokalne. Nie ma sensu wybierać tego co po środku, bo to najczęściej jest najbardziej tandetne. W przypadku produktów, obojętnie jakich, dobry produkt to taki który jest albo robiony przez firmę znaną o wyrobionej marce, która choć duża czy globalna, nie może sobie pozwolić na oszustwa albo taki, który robi mała lokalna firma, która musi walczyć jakością. Ci co są „sredni” lub nawet duzi, ale działają lokalnie (czyli np. na krajowym rynku)są najgorszą opcją.
      Dlatego warto starać się czasami łączyć to co globalne z tym co lokalne, najlepiej smakuje to co radykalnie się od siebie rózni, a nie to tylko „trochę”.
      Dlatego nie mam nic przeciwko zjedzeniu gryczaka czy też piroga jaglanego, popijanego Coca-Colą, na pewno to lepsze niż znane byle co ze znanym byle czym.
      A w sprawie handlu i tego co oferuje Tesco pod nazwą „produkt regionalny”, to zupełnie to co samo, co oferował Lidl podczas „tygodnia polskiego”. Bez komentarza

    • Artur pisał, że kuchnia nijak się ma do polityki. A ja twierdzę, że wręcz na odwrót. Bo od konieczności spożywania pokarmów, tak jak do konieczności życia w jakimś tam, lepszym lub gorszym reżimie politycznym, żaden człowiek, nawet taki z dżungli czy szałasu na sawannie, nie ucieknie. Dlatego apeluję, aby od czasu do czasu, przy dobrym posiłku, z dobrych składników, zamiast oglądać telewizję, która w ciągu ostatniego miesiąca pobiła samą siebie pod względem manipulacji, chamstwa i tworzenia wirtualnej rzeczywistości politycznej, lepiej posłuchać tego czy innego mądrego w internecie. Albo przeczytać dobrą książkę, nie jakąś tam belerystykę, która również mocno wypala mózg, ale taką naukową, opartą na jakichś faktach. Mózg na pewno się nie przegrzeje, a pomieścić potrafi więcej niż najpotężniejszy komputer zbudowany, do tej pory przez człowieka (najpotężniejszy komputer cały czas budowany w Szwajcarii, powstaje własnie na podstawie schematu i budowy ludzkiego mózgu, aż strach się bać co się stanie jak sam zacznie myśleć).

        • Uściślam, co miałem na myśli, bo nie dopisałem. Chodzi o zdanie, które się powtarza i u pana z mikrofonem i pojawia się bardzo często w życiu doczesnym. Obok pytanie „jak żyć?”, to chyba najpopularniejsze i najważniejsze zdanie, tak w polityce jak i w życie. Brzmi ono prosto „kto stoi za?”. Kto za nimi, nią, nim, tym czymś, stoi?
          Ano własnie, kto stoi za „modą na regionalnośc”? Kto stoi za „modą na slow food” albo „modą na eko”? No kto? Ci co stali wcześniej za fast foodami, ci co stali za pomysłami, by normalne rolnictwo, normalną żywność, normalną kuchnię zaorać i zniszczyć, tak aby kamień na kamieniu nie pozostał.
          Jak to było ze szkolnictwem zawodowym? Najpierw rozwalali i mówili „zaorać, po co to komu, tylko matoły idą do zawodówki”, a potem, ci sami, bezczelnie mowią i to za unijne, czytaj nasze polskie, pochodzące z podatków, pieniądze, krzyczą „odbudowujmy zawodówki, co to będzie jak zawodówek nie będzie”.
          I tak to wygląda. Wniosek jest jeden za wszystkie „mody”, szczególnie te dotyczące stylu życia i żywienia, ja z góry podziękuje, żadnych „mód” nie uznaje, nie uznawałem i uznawał nie będę.
          Slow food to niech sobie żrą ci, co wczoraj obżerali się fast foodem i zostali zmuszeni, przez swoją głupotę lub celowe działanie innych, do zmiany diety.
          W kwestii Tesco dopowiem jeszcze ciekawą rzecz, która jest symboliczna i bulwersująca. Otóz produkty lokalne, tradycyjne da się dostać w Tesco, ale nie, nie dla pospólstwa, nie dla chama, ale „dla elity”. Nie kupisz dobrego produktu lokalnego jak nie mieszkasz w dużym mieście i nie dysponujesz odpowiednią gotówką. Produkty lokalne sprzedawane jako „Tesco Finest”, oto odpowiedź menedżerów zza wąskiej kałuży. A cham niech kupuje te przemysłowe badziewie, znaczy się „produkt regionalny”, akurat jako pozycja w koszyku, obok zwyczajnego masła, produkcji RFN i to markowanej przez „wielkiego kucharza od pokoleń”, pana Makłowicza. O śmietanie czy mleku, niewiadomo jakiego pochodzenia, nie wspominawszy.

          • A w kwestii politycznej, wycofuje moje poparcie dla tego pana, tzn. jego zaplecza. Wystarczyło kilka dni wyborów, aby zaczęła się „polityczna prostytucja”, o której nawet nie warto pisać. Do Sejmu trafią owszem ludzie związani z tą śmieszną partią(ruch narodowy czy jak się tam zwą), ale o jakichś tam zmianach na lepsze, dzięki nim, nie ma co liczyć. Na szczęście są inne organizacje „patriotyczno-narodowe” (np. NOP), które podnoszą kwestię zależności zdrowego odżywiania i tradycyjnego rolnictwa na „dalsze losy narodu”.
            Jedyne co mogę polecić to wspierać po raz kolejny akcję „Swoj kupuje u Swego”, zresztą podobną kampanię, kupowania i promowanie tego co polskie, robił swego czasu Jarosław Gowin. I to chyba jego partię poprę na jesieni, licząc na pozytywne zmiany w kwestii polityki rolnej (PSL narobił tyle szkód, że szkoda gadać)i przede wszystkim gospodarczej, w zakresie ochrony polskiego, drobnego handlu. Liczę na to, że w końcu może coś się ruszy w zakresie przetwórstwa żywności, bo to co podpisał ochodzący rezydent(WSI)to się nadaje na podtarcie 4 liter co najwyżej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―