Precz z takimi dietetykami!

Olej kokosowy zamiast oliwy – bo ta odchodzi do lamusa, bataty zamiast ziemniaków – bo słodsze, na deser wafelek – bo lepszy niż czekolada no i wreszcie pestki moreli – bo… zwalczają raka. Czas powiedzieć dość tej szarlatanerii! Pajace – do cyrku!

fot. tipstimes.com/diet
fot. tipstimes.com/diet

Nie tak dawno opinią publiczną wstrząsnęła śmierć niemowlaka zagłodzonego przez lekkomyślność rodziców, którzy za radą znachora karmili dziecko wodą i odrobiną koziego mleka. Od komentarzy zawrzało wszędzie – przed kasami w dyskontach, na targu, w krużgankach kościołów i na towarzyskich przyjęciach. Wszyscy byli mądrzy ale, jak to zwykle u nas, po szkodzie.

Komentatorzy ponarzekali i rozeszli się do domów, po drodze zaopatrując się jeszcze w brakujące suplementy na wypróżnienia, maści na hemoroidy i pigułki na spacerujące stopy – tak profilaktycznie, na wypadek, gdyby rzeczywiście zachciało im się w nocy połazić w prześcieradle. Tak, proszę państwa, to właśnie my, z sercami na talerzu i duszami romantyków Polacy, zupełnie nieodporni na medialne manipulacje, które sączą się z telewizji, prasy i billboardów. Daleko nie muszę zresztą szukać. Dopiero co wczoraj ktoś pokazał mi otrzymaną w szpitalu książeczkę szczepień niemowlaka z ogromną reklamą w środku zapewniającą rodzica, że dziecko będzie zdrowe, jeśli dadzą mu margaryny.

Nie jesteśmy odporni na porady zdrowotne i żywieniowe nie tylko dlatego, że Polak od zawsze przedkłada serce nad rozsądek, ale też dlatego, że w polskiej, a idąc dalej wstecz także i słowiańskiej, kulturze w kwestiach medycznych zawsze polegało się na poradach zielarek, szeptuch i wróżbitów. Wiarę w to, co niedookreślone mamy we krwi do dziś, zresztą wystarczy włączyć TVN albo Polsat po drugiej w nocy i wszystko jasne.

Do całej artylerii tych porad i zaleceń dołączają coraz częściej obecni w mediach dietetycy, a ściślej dietetyczki – bo panów w tej profesji jakoś nie widuję – oraz blogerzy – i tutaj znów częściej panie niż panowie. W imię dobrostanu polskiego obywatela doradzają, co jadać, co łykać, co pogryzać oraz chwalą się, cóż takiego jadają sami, że tak tryskają zdrowiem, energią i intelektem.

Akurat tego ostatniego brak im w nadmiarze, zwłaszcza jeśli zarzucają majonezowi, że jest tłusty i zalecają zastępować go olejami, które w ich mniemaniu są mniej tłuste, a zamiast napojów gazowanych polecają soki owocowe, które w ich przekonaniu nie zawierają cukru. Co prawda nikomu nic się nie stanie, jeśli doda do sałatki dwie łyżki oleju zamiast jednej łyżki majonezu, co najwyżej dostarczy sobie dwukrotnie więcej kalorii, a jeśli raz na jakiś czas zamiast litra koli wypije sobie litr soku, to od razu nie zapadnie na cukrzycę. Porady tego typu można więc uznać za szerzenie mało groźnych farmazonów. Zdaję sobie sprawę, że są tu ciekawscy, którzy mieliby ochotę poznać więcej takich porad, więc linków do blogów, których autorzy dzielą się z czytelnikami „fachowymi” w ich mniemaniu zaleceniami, jednak nie podam. Jakiś czas temu wspomniałem o kilku i niech tej reklamowej dobroci już wystarczy.

Oprócz porad wywołujących uśmiech na twarzy pojawiają się też na blogach rady znacznie bardziej niepokojące, jak choćby wychwalanie produktów light, margaryn funkcjonalnych i białka zwierzęcego, faworyzowanie słodzenia fruktozą czy też jadania wędlin bez tak zwanych „konserwantów”, co oznacza albo przyswajanie potężnych dawek soli kuchennej albo ryzyko zatrucia botuliną. Niech zatem grono wyznawców tych propagatorów wątpliwej jakości idei pozostanie jak najmniejsze, zwłaszcza że rosną rzesze fanów telewizyjnych dietetyków, którzy stają na głowie, aby zainteresować sobą widza.

Tajemniczy składnik - fot. z ipla.pl
Tajemniczy składnik – fot. ipla.pl

Na konieczność zapoznania się z modnymi zalecaniami dietetycznymi zostałem narażony i ja w programie kulinarnym „Tajemniczy Składnik” na Polsacie. W ostatnim odcinku dowiedziałem się z niego, czym powinienem zastąpić ziemniaki, śmietanę i oliwę. Tak, tak, nie pomyliłem się przy pisaniu – była tam porada, czym zastąpić oliwę, bo oliwa… odchodzi do lamusa, a przynajmniej tak ogłosiła dietetyczka w programie. Czym zatem ją zastępuje? Olejem kokosowym.

Masa sprzecznych opinii krąży ostatnio w sieci na temat tego oleju i nic dziwnego, bo kokos jest teraz na topie. Modna jest woda kokosowa, kosmetyki kokosowe a także tłuszcz kokosowy, który wespół w zespół z tłuszczem palmowym zjadamy tonami w czekoladkach, wypiekach, pasztetach i wszystkim, do czego można dodać utwardzony tłuszcz roślinny. Przemysł kocha te dwa utwardzone oleje, bo są bardzo tanie a do tego bardzo wdzięczne w obróbce.

O wątpliwych zaletach utwardzonego oleju kokosowego czy palmowego pewnie już niewielu da się przekonać, bo wiedza o zawartych w nich izomerach trans jest chyba już powszechna. Za to niewiele mówi się o oleju kokosowym jako takim, a jeśli się już mówi to albo bardzo dobrze, albo bardzo źle, więc łatwo znaleźć grono wzajemnej adoracji, które zechce się nim nie tylko nafaszerować ale nawet i wysmarować. Fakty są takie, że olej kokosowy nie zawiera w ogóle kwasów tłuszczowych Omega-3, ma za to wyłącznie kwasy tłuszczowe Omega-6, które w nadmiarze wywołują stany zapalne, niwelowane z kolei przez obecność Omega-3. Innymi słowy, aby mieć pewność dobroczynnego działania oleju, należy wybierać te o najbardziej korzystnym stosunku Omega-3 do Omega-6 z naciskiem na ten pierwszy, zwłaszcza że współczesny przemysł spożywczy i tak faszeruje już nas tłuszczami bogatymi w Omega-6, ile tylko wlezie. Oliwa szczyci się całkiem niezłym współczynnikiem n-3 do n-6, nieźle wypada też na tej skali nasz olej rzepakowy a lniany wręcz doskonale. Natomiast olej kokosowy zajmuje miejsca ostatnie i zdecydowanie należy go unikać.

Slajd z wykładu z McGill, Montreal, Kanada
Slajd z wykładu z McGill, Montreal, Kanada

 

Tak to poczciwa oliwa, na której wyrosła nasza europejska cywilizacja – Hellada i Rzym, a której używał też w swoim czasie i sam Jezus, stała się dziś passé, przynajmniej w Warszawie. Niemodny jest też tam i nasz poczciwy ziemniak – ma być zastąpiony importowanym z końca świata batatem. Kwaśna śmietana też została spisana na straty – lepiej przygotować sobie jej zastępnik z orzechów nerkowca. Tak doradza pani w telewizji i nonszalancko pomija zagadnienie pochodzenia składnika i jego lokalności, czy też ogólniej rzecz ujmując filozofię food miles.

Wiem co jem / fot. tvnstyle.pl
Wiem co jem / fot. tvnstyle.pl

Choć takie wypowiedzi wciąż mnie bulwersują, to przestałem się nim już dziwić odkąd pani ekspert dietetyki w jednym z nielicznych w polskiej telewizji programów konsumenckich „Wiem, co jem” zalecała zastąpienie czekolady nadziewanymi wafelkami, bo… bo tak i to niezależnie od tego, że czekolada gorzka z różnych względów stawiana jest obecnie w gronie najbardziej polecanych przekąsek. Jeśli ktoś ma ochotę, z pokrętną wypowiedzią promującą bombę z oczyszczonych cukrów i utwardzonych tłuszczów może się zapoznać w 12. minucie tego programu.

fot. David Avoura King
fot. David Avoura King

Na koniec rzecz z pozoru błaha, bo dotycząca pestki moreli, choć tak naprawdę skandalicznie szkodliwa. Tu i tam funkcjonują grona propagatorów jedzenia tych pestek, a niektóre serwisy wyliczają nawet, ile takich pestek należy dziennie zjadać – wychodzi, że 17! Mit o dobroczynnym działaniu pestek moreli, którym szarlatani przypisują zbawienne właściwości, a w szczególności skuteczność w walce z chorobą nowotworową, jest przez naukowców określany mianem jednego z najperfidniejszych paramedycznych oszustw wszech czasów. Badania naukowe dowodzą, że zawarta w pestkach moreli amigdalina nie tylko nie leczy nowotworów ale, co ważniejsze, może prowadzić o poważnych zatruć. Nazywanie jej „witaminą B17”, co niektórzy z premedytacją czynią, jest nieuprawnionym nadużyciem, bo ta substancja nie ma nic wspólnego ani z witaminami z grupy B ani z jakimikolwiek innymi. W organizmie człowieka rozpada się między innymi na cyjanowodór, z którego pod wpływem enzymów oraz witaminy C powstaje cyjanek. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że cyjanek nawet w niewielkich ilościach to silna trucizna.

Rzecz jasna apelowanie do tych, którzy te pestki jedzą, albo tylko szerzą farmazony na ich temat, nie ma sensu. Dla nich bardziej niż bezpieczeństwo liczą się lajki na Fejsie albo zyski w kasie ze sprzedaży publikacji na temat tych pestek albo i handlu samymi pestkami.

Joseph A. Schwarcz
Joseph A. Schwarcz

Walczyć z głupotą można wyłącznie wiedzą, ale wbrew pozorom to wcale nie takie proste. Przykładem jest błyskotliwa kariera amerykańskiej blogerki, Vani Hari, która w skutecznej, jak widać, sprzedaży fabrykowanych przez siebie i ładnie opakowanych andronów znalazła sposób na dostatnie życie. Głos w sprawie tej pani zabrali już światowej klasy naukowcy, w tym profesor z Uniwersytetu McGill w Montrealu, Joe Schwarcz, którego notabene bardzo dobrze wspominam z wykładów.

Napiszę o tym za tydzień.

 

Natomiast więcej o popularności pestek moreli i żerującej na niewiedzy szarlatanerii w mojej najbliższej audycji w JemRadiu. Zapraszam, premiera w środę od 20.00 do 22.00. Jak odbierać JemRadio, dowiesz się na www.jemradio.pl

  1. Uśmiałem się do rozpuchu. Wiem, że w tym kraju rządzi oszołomstwo, ale że osiągnęło poziom choroby psychicznej to już się nie spodziewałem. Niestety, potwierdzam te niektóre obserwacje, powiem, że nawet przez chwilę sam, miewałem podobne przemyślenia, ale to tylko w ramach eksperymentów dokonywanych na sobie. Oliwy nie stosuje praktycznie, bo używam olejów polskich:rzepakowego, lnianego i rydzowego. Ale ten tekst z olejem kokosowym, największych syfem, jaki może być, poza palmowym, naprawdę jest szokujący. Tak samo jak teza z wafelkami, sam tak chwilę myślałem, że może jednak wafle to najmniej szkodlwie słodycze, bo przecież cukru jest w nich najmniej (ok.25-30 g w 100 g produktu), a i kalorycznie też źle nie jest. Ale jest przecież tłuszcz i to w podobnej proporcji, do tego, w większości utwardzony. Czekolada nadziewana w większości przypadków też ma sporo cukru, tłuszcz jako wypełniacz, ale jak się dobrze poszuka, to znajdzie się taką bez, rzecz jasna za wyższą cenę. Napojów słodkich nie pijam, choć jak jelita miałem chore, to się „leczyłem” wygazowaną colą i właściwie, choć cukru tam multum, lepiej chyba już pić słodką colę niż spożywać cokolwiek innego z cukrem. Ale też nie do końca, bo cukier w płynach, tak jak kalorie najszybciej się przyswaja. Po zmianie diety, po perturbacjach jelitowych na jogurtową, stwierdzam że to jest jednak optimum. Jogurt naturalny, jogurt grecki, jogurt z owocami, chociaż ten ostatni też ma dużo cukru, z dwojga złego lepiej zjeść to, niż cokolwiek innego słodkiego, może poza piernikami, które uznaję, za najbardziej naturalną słodką przekąskę (szczególnie jesli piernik jest wyrabiany metodą tradycyjną).
    Ludzie za dużo kombinują i robią to głównie z nudy i nadmiaru czasu oraz pieniędzy. Stąd w USA czy Europie Zachodniej te wszystkie debilizmy się biorą. Jakby nie było co do gęby wlożyć i ludzie musieliby tyrać non-stop, to by takich idiotyzmów nie było. Każdy by jadł to co naturalne i zdrowe, chociaż dzisiaj, na wskutek industrializcji produkcji, to właśnie dla takich „zamożnych z wielkich miast” jełopów, przeznaczone jest naturalne i zdrowe jedzenie. Ci, których nie stać, np. tzw. prekariat (czyli nowa klasa społeczna, ludzi zapracowanych, ale zarabiających cały czas za mało lub takich, co aby zarabiać wystarczająco pracują w kilku miejscach lub dorabiają na boku)muszą się zadowolić tym co jest, stąd kupują czekoladę z wypełniaczami, pragnienie gaszą słodkimi napojami, a obiad przygotowują w mikrofalówce (bo o 20 lub 21 nie ma już kiedy zrobić zakupów, a o 5 trzeba wstawać do roboty).

    • Warto sobie przeczytać ten artykuł, związany właśnie z tym „prekariatem”:
      http://rebelya.pl/post/7889/prekariat-wyklety-lud-xxi-wieku-rozmowa-z-guyem
      Patrząc na to co się dzieje w Polsce, widać, że ten cały prekariat ma przed sobą „świetlaną przyszłość”. I teraz można by zadać pytanie, jak wzrost znaczenia tej grupy, idącej już w milionach osób, ma związek z żywieniem. Człowiek który ma sytuacje stabilną, może zatroszczyć się o takie rzeczy jak właściwe odżywianie, zbalansowaną dietę, może rozmyślać „czy batat czy zwykły ziemniak”. Członkowie prekariatu raczej tego wyboru nie mają. Stąd należy się spodziewać, że nasze rolnictwo, nasz przemysł spożywczy i nasz handel wyjdą naprzeciw rosnącym oczekiwaniom polskiego prekariatu. Nalezy się więc spodziewać jeszcze większych patologii.

      • Ciekawe spostrzeżenie z tą nową „klasą”, a swoją drogą czy stać ich będzie na bataty i nerkowce, czyli owe zamienniki, które przecież są kilkukrotnie, a może i lepiej, droższe niż to, co mamy najbliżej pod ręką? 🙂

        • Tu jest właśnie ciekawe pytanie i ciekawa sprawa. Bo wg. tego co pisze ten pan, ale i co da się wyczytać w internecie. Tą „klasę” stanowią młode, wykształcone pokolenie. Czyli ci, co teoretycznie powinni tworzyć trendy, a de facto działają przeciw. Zastanawia mnie właśnie, czy te „prekariuszostwo” to nie jest właśnie wina tego debilizmu, o którym mowa. Ludzie, którym się wydają, że mają, a właściwie nie mają wyboru i są zmuszeni do kupowania tego co gówniane. Tak jak przykład pewnego prezentera telewizyjnego, o którym przeczytałem zabawną rzecz w jednym z „patriotycznych” tygodników. Warto przeczytać dokładnie ostatni akapit, świetna analiza polskiego społeczeństwa.
          http://polskaniepodlegla.pl/opinie/item/1293-jarek-kuzniar-chytry-chlop-z-bielawy
          Teraz nie ma się co dziwić, że miliony „wykształciuchów” kupują tanie g…w dyskontach, a za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze podbudowują swoje ego, zastanawianiem się „czy batat czy nerkowce”. Muszę zmienić trochę opinię, to wcale nie nadmiar czasu i pieniędzy jest tu winny. Ale ogólne zdebilenie. Myślę, że prekariusze, którzy się jednak wybili ponad ten poziom, zachowują się właśnie najgorzej.
          W najlepszej chyba sytuacji są ludzie mieszkający na wsiach, bo co jak co, ale mają dostęp do świeżej żywności, choć niestety, to już pieśń przyszłości. Samochody na wiejskich rejestracjach w weekenedy okupują wręcz dyskonty.

  2. Problem polega na tym, że naukowcy publikują w bardzo szybkim tempie nowe, czasami sprzeczne wyniki badań, więc nic dziwnego, że w mediach i wśród konsumentów panuje taki chaos. Skąd ludzie mają wiedzieć co w końcu jest zdrowe, a co nie? Myślę, że należy zachować spokój i nie popadać w panikę w związku z poszczególnymi produktami. Dla mnie kokos jest przykładem idealnym, ponieważ z jednej strony naukowcy potwierdzają, iż w regionach, gdzie spożywa się go w dużych ilościach, nie zauważono jego szkodliwych wpływów, wręcz przeciwnie. Inni naukowcy przestrzegają, właśnie z powodu tych nasyconych tłuszczów. Wszystko jednak chyba zależy od całokształtu. Jeżeli odżywiamy się tylko roślinnie, to spożywamy tak mało tłuszczów nasyconych, że kokos nam nie zaszkodzi. Natomiast u osób spożywających duże ilości niezdrowych tłuszczów nie jest to oczywiście wskazane. Tak więc wyluzujmy się i nie gońmy za każdą nową teorią. Nie jest to fenomen typowo polski, w Niemczech też obserwuję to zamieszanie wokół takich tematów.

    • Rzecz wygląda pewnie podobnie w różnych rejonach „cywilizowanego” świata, bo jedzenie to temat nośny – jedzą wszyscy a wielu ma na uwadze to, co jada, choćby w związku z dramatycznie rosnącymi wskaźnikami chorób układu krążenia, nowotworów, cukrzyc, otyłości i innych. Ten głos tylko to powierdza – jeśli chodzi o publikacje na temat wyników badań w mediach – jako widz stacji SkyNews nie mogę wyjść z podziwu, ile przeróżnych informacji z pogranicza nauki i żywności pojawia się w brytyjskich mediach – prasie i telewizji – informacji są tony, często wzajemnie sprzecznych, a jeśli nie ma się solidnej wiedzy ogólnej na temat żywienia, nie da się tego w żaden sposób usystematyzować. Jeśli zaś chodzi o orzech kokosowy – olej z niego ma tyle wspólnego z tym orzechem ile fruktoza z jabłkiem. Jabłka jeść należy, nawet kilka dziennie, ale z fruktozą – naturalnie obecną w jabłkach – trzeba uważać. Problem zazwyczaj leży w ilości, w przypadku oleju kokosowego, który zawiera tylko Omega-6 i żadnych Omega-3, nikt nie umrze, jeśli pokropi sobie tym batata, ale wprowadzanie do świadomości społecznej – i tak mocno skołowanej – zachęt do eliminacji oliwy., tłuszczu o niezaprzeczalnych walorach zdrowotnych, olejem kokosowym to nonsens, a w ustach dietetyka to blamaż.

      • To samo dotyczy Wielkiej Brytanii. Niestety, ale kraje „północne”, znane z podłej kuchnii i ogólnie podłej kultury, zorientowane na liberalizm i kapitalizm, gdzie jedzenie i rolnictwo ma charakter stricte przemysłowy, to najgorsze siedlisko syfu. Prym jednak wiedzie Holandia. Uśmiałem się kiedyś, jak przeczytałem, że lewicowa organizacja Oxfam, uznała Holandię za kraj z….najzdrowszą żywnością. No fakt, po tym, jak zaczęto promować jedzenie owadów wśród holenderskich uczniów, może faktycznie będzie to zdrowsze niż jedzenie „kotleta z probówki” lub warzyw uprawianych na tonach pestycydów. Holandia ma największy współczynnik zatrucia środowiska w stosunku do liczby mieszkańców i powierzchnii. A Anglia, jako oddzielny byt, przeskoczyła nawet Holandię w gęstości zaludnienia.
        Polska, jako kraj o chłopsko-tradycyjnej kulturze, gdzie rolnictwo ma charakter o wiele bardziej naturalny niż to, z Europy Zachodniej, szczególnie zachodnio-północnej, nie powinien nawet zawracać sobie głowy tym syfem.
        Wczoraj jednak przeczytałem, że 1/3 mięsa wieprzowego spożywanego w Polsce pochodzi z zagranicy, głównie Danii i Holandii. Nawet kupując mięso z polskiej firmy mięsnej, nie mamy gwarancji, skąd jest mięso, bo tego się nie podaje.

    • Niemcy to akurat bardzo zły przykład w temacie jedzenia. Oni mają poronione we łbach pod względem „eko-zdrowotnym”. Od dawna nie czytam i nie słucham doniesień niemieckich czy austriackich. Francja, Włochy, Hiszpania – kraje o wysokiej kulturze kulinarnej, gdzie jedzenie jest częścią narodowej i regionalnej kultury. A Niemcy? Oni może są dobrzy w technice, robieniu za roboty, ale absolutnie nie w kwestiach kulinarnych. Proszę się trzymać z daleka od nich.

      • Widzę, że niestety mieszka pani niestety w RFN, ale nie wiem w jakim landzie. Prosze więc o bardzo dużą ostrożność. Albo przeprowadzkę do Bawarii, na głęboką prowincję lub do Austrii prowincjonalnej. Tam jeszcze da radę znaleźć jakąś normalność, ja przynajmniej takie odniosłem wrażenie, mieszkając przez rok na głębokiej prowincji. Chłopsko-wiejski prowincjonalizm to ostatni bastion „normalności” w tym poronionym świecie.

        • A tym, którzy faktycznie chcą żyć zdrowo i długo, a mają np. problemy zdrowotne, z układem krążenia na przykład, polecić jedynie można przeprowadzkę na Kretę lub Sycylię, względnie jakąś mniejszą wyspę, np. Maltę. Spokój, cisza, oliwa z oliwek (te kreteńskie są ponoć w ścisłej elicie), świeże ryby – to najlepsza opcja na zachowanie zdrowia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―