Fakty i mity: 12. Produkty ekologiczne i naturalne

Moda na produkty ekologiczne i naturalne kwitnie. Mimo że niewielu z nas wie, czym tak naprawdę takie produkty są, powszechnie uważa się, że są one zdrowsze, smaczniejsze i ogólnie lepsze niż produkty konwencjonalne. Czy istnieją twarde podstawy, aby tak sądzić?

Fakty i Mity: 12

Powszechnie sądzi się, że ekologiczne warzywa i owoce, z angielska zwane też organicznymi, są najlepsze, najsmaczniejsze i najzdrowsze, bo uprawia się je bez sztucznych środków ochrony roślin. To prawda, bo aby otrzymać stosowny certyfikat – a mówimy o certyfikowanych produktach ekologicznych, nie o niejasnego pochodzenia produktach z targowisk – wytwórca musi zapewnić taką formę uprawy, w której nie wykorzystuje pestycydów i nawozów sztucznych. Co prawda takie produkty są zazwyczaj znacznie droższe niż ich konwencjonalne odpowiedniki, ale za to konsument ma świadomość, że nie tylko je zdrowo, ale i przyczynia się do ochrony środowiska.

Kwestię, czy rzeczywiście warto takie produkty kupować należy jednak rozpatrywać nie tyle w kontekście naukowym, a filozoficznym. Także i w produktach ekologicznych znajdują się bowiem pozostałości pestycydów. Skąd się tam biorą? Po pierwsze istnieje całe spektrum pestycydów organicznych (na przykład opartych na związkach miedzi), które ekologiczny wytwórca może legalnie wykorzystywać. Poza tym sztuczne środki ochrony roślin mogą trafiać do upraw ekologicznych z sąsiednich pól niesione z wiatrem czy deszczem. Są to jednak ilości śladowe, zatem ten fakt nie powinien nikogo niepokoić.

Nawożenie
fot. Orange County Archives

Skoro jednak śladowe ilości pestycydów znajdziemy zarówno w produktach ekologicznych, jak i konwencjonalnych, wybór tych ekologicznych staje się już mniej oczywisty. Tak czy owak naukowcy zalecają, aby jeść jak najwięcej warzyw i owoców niezależnie od tego, czy pochodzą one z upraw ekologicznych czy konwencjonalnych.

Wbrew panującej powszechnie opinii, współczesna żywność jest bezpieczna. Z jednej strony dbają o to służby sanitarne i higieniczne oraz agencje dopuszczające produkty żywnościowe na rynek. Dzięki temu częste jeszcze kilkadziesiąt lat temu zatrucia pokarmowe czy przypadki produktów zawierających insekty czy inne zanieczyszczenia są dziś niezmiernie rzadkie, a gdy już wystąpią, stanowią od razu wielkie medialne skandale. Bardzo rzadko zdarza się też, aby we współczesnych produktach żywnościowych ujawniano przekroczenia limitów zawartości pestycydów, a owe zalecane limity i tak zawierają bardzo duży margines bezpieczeństwa.

Szczury
fot. Sarah Laval

Dozwolone poziomy substancji, które mogą potencjalnie stanowić zagrożenia dla zdrowia, ustala się na podstawie badań na gryzoniach. Karmi się je testowanymi substancjami, badając, przy jakim poziomie substancje te zaczynają wywoływać niepożądane efekty. Ustala się też bezpieczny próg, przy którym badane substancje nie wywołują żadnych konsekwencji zdrowotnych. Uzyskane wyniki dodatkowo dzieli się przez 100 i dopiero taką dawkę uznaje się za bezpieczną dla człowieka.

Jednak ponieważ w świadomości konsumenckiej pokutuje bardzo silny pogląd o szkodliwości współczesnej żywności, popyt na produkty oznaczane jako ekologiczne wciąż rośnie. Nic dziwnego, że producenci uciekają się więc do oznaczania w ten sposób produktów, które wcale nie są zdrowe, choć rzeczywiście nie zawierają sztucznych dodatków. Przykładem mogą być na przykład ekologiczne ciastka i inne słodycze. Mimo że faktycznie mogą być wytwarzane wyłącznie z naturalnych składników, to nie można ich zaliczać do produktów polecanych jako zdrowe. Nie powinny się zatem znajdować w sklepach ze zdrową żywnością.

Zbieranie owadów używanych do barwienia
Zbieranie owadów używanych do barwienia

Innym nadużyciem jest oznaczenie produktów jako „naturalne”. W przeciwieństwie do terminu „ekologiczny”, którym określa się produkty certyfikowane, nie istnieje żadna ustalona definicja produktu „naturalnego”. W sposób oczywisty taki produkt kojarzy się z produktem zdrowym, bo zakładamy, że skoro powstał z naturalnych składników, to nie powinien być szkodliwy. Na rynku są na przykład „naturalne” cukierki czy żelki. Producenci gwarantują co prawda, że ich naturalne słodycze zawierają prawdziwe soki owocowe, ale przecież cukierki same w sobie nie są produktem naturalnym, bo w przeciwieństwie do jabłka czy pomarańczy, jako takie nie występują w naturze.

Zdarza się też tak, że „naturalne” i „domowe” ciasta, przetwory czy pasztety, zawierają dodatki, które z naturą nie mają nic wspólnego, jak choćby szeroko stosowane konserwanty: propionian sodu czy benzoesan sodu. To dopuszczone do stosowania w przemyśle spożywczym dodatki, ale nie powinny się one znajdować w produktach oznaczanych mianem naturalnych. Wreszcie czy rzeczywiście wybralibyśmy produkt barwiony naturalnie, jeśli mielibyśmy świadomość, że oznaczona symbolem E120 naturalna koszenila to sproszkowane jaja czerwonej pluskwy?

Produkty ekologiczne, naturalne, domowe to jednak bardzo dochodowa branża przemysłu spożywczego, która wciąż się rozwija. Co jakiś czas na rynku pojawia się jakiś nowy produkt, koniecznie naturalny, często zamorski albo tropikalny, który w sposób cudowny ma wpływać na nasze zdrowie. Ostatnio sporo mówi się o zielonej kawie, która ma mieć silne właściwości odchudzające. Do niedawna zainteresowaniem cieszyły się pestki moreli, które miały zapobiegać nowotworom. Zainteresowaniem cieszyły się tez jagody acai i amarantus.

Zielona kawa
zielona kawa / fot. V. H. D.

Co ciekawe, największe zaufanie konsumentów wzbudzają składniki o egzotycznie brzmiących nazwach, jak popularny od kilkunastu lat żeńszeń czy ginkgo biloba. O ile o żeńszeniu wiedziano przynajmniej tyle, że to korzeń, to o ginkgo biloba nie wiedziano właściwie nic. W każdym razie wierzono, że poprawia pamięć i koncentrację. Rzecz można oczywiście sprawdzić w literaturze naukowej, ale mimo że materiałów na ten temat jest sporo, poza potwierdzonym wpływem gingko biloba na poprawę krążenia, nie dowiedziono, aby ów specyfik poprawiał w jakikolwiek sposób pamięć.

Skoro tak, po co sięgać po takie produkty? Będzie skutecznie i taniej, jeśli zamiast po szamańskie preparaty o domniemanym działaniu, sięgniemy po autentycznie naturalne produkty, które mogą nas ochronić przed nowotworami, bo zawierają antocyjany, jak na przykład czerwone i fioletowe owoce, albo po takie, które mogą poprawić pamięć, bo zawierają potas, jak choćby banany.

Stół - śniadanie prasowe

Najbardziej zdrowa żywność to taka, którą przygotowujemy sami z warzyw i owoców, orzechów, roślin krzyżowych i pełnoziarnistej mąki. Takie właśnie zalecenia płyną od uczonych z Uniwersytetu Harvarda. Ułożyli je oni w formę „zdrowego talerza”, którego zawartość określa, jakie składniki i w jakich proporcjach są najlepsze dla zdrowia współczesnego człowieka. O słynnym harvardzkim talerzu wspominałem już kilka tygodni temu. Szczegółowo ten temat rozwinę za tydzień w odcinku Fakty i Mity Extra, który polecam waszej szczególnej uwadze.

Co warto zapamiętać?
Dzięki rygorystycznym przepisom sanitarnym i zdrowotnym współczesna żywność jest bezpieczna dla zdrowia jak nigdy dotąd. Warto jeść dużo warzyw i owoców niezależnie od tego, czy pochodzą one z upraw ekologicznych czy konwencjonalnych. Potencjalna ilość pestycydów, która może znajdować się w dopuszczonej do obrotu żywności nie stanowi zagrożenia dla zdrowia, a jej bezpieczne poziomy ustala się jako setną część dawki niewywołującej żadnych niepożądanych efektów w badaniach laboratoryjnych. W codziennych decyzjach konsumenckich należy kierować się przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, bo nie wszystko, co promowane jako naturalne jest zdrowe i nie wszystko, co promowane jako skuteczne, rzeczywiście działa.

To już ostatni odcinek naszej pasjonującej serii opartej na najbardziej aktualnej wiedzy prosto z Uniwersytetu McGill w Montrealu. Za tydzień odcinek specjalny, Fakty i Mity Extra, w którym podsumujemy najbardziej aktualne zalecenia żywieniowe opracowane przez uczonych z Uniwersytetu Harvarda. Nie przegapcie!

  1. Koszenila to z mszyc (które są pluskwiakami, nie pluskwami) i nie z jajeczek, ale z nich samych – to są sproszkowane owady. W każdym razie – fuj! I w ogóle zgadzam się w całej rozciągłości. Lubimy panikować, a media to wykorzystują 🙂

    Szkoda, że już koniec – to był fascynujący cykl!

    • Cieszę się, że ta seria miała grono miłośników 🙂

      Na pocieszenie powiem, że materiału mam o wiele więcej, więc na pewno będę czasami publikował teksty związane z nauką i żywnością.

      Polecam też odcinek Extra – creme de la creme całej serii, najnowsza wiedza żywieniowa w pigułce sporządzona na bazie wszystkich aktualnie dostępnych wyników badań naukowych w zakresie zdrowia i żywności

      Warto poczytać..

  2. Szkoda, bo myślałem, że się rozkręcasz. Ale o tym temacie, podobnie jak o markach własnych można napisać książkę, a i tak to nie wystarczy. Z własnych obserwacji powiem, że jak zwykle WSZYSTKO ZALEŻY, od przypadku do przypadku. Nie wspomniałeś np. o czymś co się nazywa Zintegrowana Produkcja, dotycząca rolnictwa, również ekologicznego, ale „prawie”, tzn bez tych wszystkich pierdół i poziomów wymaganych, aby otrzymać certyfikat (chociaż ten system również ma swoje wymagania i kontrole, odsyłam na stronę Ministerstwa Rolnictwa). Generalnie, to te „certyfikaty” to pic na wodę, podobnie jak te wszystkie „naturalne” produkty. Jak wejdzie (oby nie)umowa o wolnym handlu z USA, to dopiero się zacznie cyrk, bo USDA ma kompletnie inne standardy niż UE w tym względzie i tam, aby mięso było „USDA Organic Certified” może mieć i pasze antybiotykowe, a i pestycydy się znajdą, a pewnie i GMO (tyle, że certified”). Na amerykańskich produktach, bardzo często zamiast tego certyfikatu USDA używa się „All Natural”, czyli właściwie to samo co i unijny liśc, tyle, że bez certyfikacji. Cały ten system to nabijanie w butelkę, nie tylko konsumentów, ale przede wszystkim rolników. Choć muszę przyznać, że subiektywnie uważam tego typu produkty za „wyższej jakości”, bo bardzo często mają mniej oszukiwany skład, ale to i dlatego, że są droższe. Jeśli połaczy się takie certyfikaty z marką własną i mając do wyboru np. jogurt droższy o 10 procent, certyfikowany, wybiorę go. Ale na pewno nie zapłacę 300-500 procent więcej za „eko-marchewki” przewożone w dodatku nie-„eko” TiRami z Hiszpanii czy Włoch.
    Jako ciekawostkę dodam, że wiele krajów, np. Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja, mimo warunków sprzyjających (czyli głównie przemysłowej żywności jaką w sklepach), mają „eko” żywność daleko gdzieś. Inne, np. Niemcy czy Dania mają świra na tym punkcie, ale tu, mają duże znaczenie lokalne warunki, np. silne lobby ekologiczne czy polityka państwa, wspierająca wszystko co „eko”, tylko po to, aby na tym potem zarabiać).
    Polacy, mam nadzieję, nie dadzą się tak łatwo „urobić”.

    • Zdrowy rozsądek przede wszystkim pełna zgoda, jestem całkowicie za.

      Jeszcze w nawiązaniu do tych „eko” produktów nie wiadomo skąd – w jednej z polskich sieci dyskontów pojawiła się sekcja Eko, w której poleca się niemiecką marchew, jabłka i inne warzywa i owoce – oczywiście oznaczone Bio, certyfikowane i ładnie zapakowane. Kosztują dwa albo trzy razy więcej niż nasze polskie – i tu ciekawostka – nasze polskie nieekologiczne warzywa z Żuław, a więc z warzywnego raju.Nie mają certyfikatów, ale kto wie, czy jakością nie przewyższają tych z certyfikatami. Dla mnie ta żuławska marchew jest wprost doskonała, wzorowo chrupiąca, zaskakująco soczysta i pysznie słodka – o wzorcowym dla marchwi smaku. Ta Bio z Niemiec – sprawdziłem – niestety sucha i bez smaku. PS: są tam też eko-jajka. Z Holandii. Stoją sobie ot tak, przy ścianie. Przepisy nie nakazują chłodzić 🙂

      Popieram więc apel Jakuba – nie dajmy się ogłupiać.

      • Miałem właśnie na myśli sklepu „U Schwarza” rzecz jasna, choć z takimi „eko z dalekiego kraju” miałem już styczność i w innych miejscach, niestety. Takie oszukaństwo łatwo poznać, otóż wszystkie produkty mają podwójne oznakowanie – unijne z liściem oraz niemieckie, czyli symbol BIO, gdzie litera „i” to liść i napis po niemiecku „nach…” albo czasami, dla zmyłki po polsku „zgodne…”. Co prawda widziałem nawet polskie produkty ekologiczne z tym znaczkiem, ba, kupiłem nawet, ale to tylko dlatego, że syrop daktylowy który był mi potrzebny dało się znaleźć tylko w tej formie. Na tym przykładzie można dodać, że jest pewna grupa produktów, gdzie „eko” jest tylko dodatkiem, bo ekologiczna produkcja jest po prostu rzeczą naturalną, a pryskanie czy stosowanie jakiegokolwiek ingerencji tylko szkodzi. Niestety dotyczy to głównie produktów właśnie z dalekich krajów czy produkowanych na ich bazie, typu syrop klonowy, syrop daktylowy, cukier trzcinowy, itd.
        Przydałoby się, aby nasi polscy rolnicy i przetwórcy sami, wzorem Niemców zaczęli stosować jakieś własne oznaczenia i własne, dużo wyższe standardy, chociażby wymóg „lokalności”, czyli sprzedaż produktów świeżych produkowanych nie tylko ekologicznie, ale przede wszystkim lokalnie. Właśnie w Niemczech czy Austrii widziałem, że stosują się takie „lokalne certyfikaty”, gdzie kontroluje się, aby produkt i surowce pochodziły z tego samego kraju związkowego czy nawet powiatu.

        • Być może jakimś rozwiązaniem byłyby wprowadzane właśnie do świadomości konsumenckiej znaki jakości UE, w Polsce pod hasłem „Trzy znaki smaku”- ChNP, ChOG i GTS. W przyszłym tygodniu wybieram się na wizytę studyjną na Podhale, gdzie będę się przyglądał, jak taki system działa w przypadku karpia zatorskiego ChOG ,bryndzy podhalańskiej ChNP, oscypków ChNP i redykołki ChNP. Napiszę o tym w pierwszej połowie lipca, póki co zostawiam link http://www.trzyznakismaku.pl/

          • Powiem szczerze, że straciłem mój dawny entuzjazm co do tego systemu, przynajmniej w polskich realiach. Jak zwykle, w Polsce, dużo krzyku, dużo huku, dużo propagandy i podniety, a potem jak zwykle „nic się nie stało….”. Niestety, Polska to nie kraj Europy Południowej i tutaj, żadna kampania nie zmieni tego, co zmieniła historia, nie tylko komuna, ale i rozbiory czy wojny. Ten system jest dobry dla Francji, Włoch, Hiszpanii, Grecji, Portugalii czy krajów byłej Jugosławii, typu Słowenia, Chorwacja, tudzież czekająca w kolejce do UE, Serbia. Ale nie dla Polski, która wije się jak piskorz, nie wiedzą w którą stronę się skierować. Za duże są w Polsce wpływy niemieckie czy generalnie „północno-europejskie”, a i w Niemczech i Anglii (tu trochę jest inaczej, bo wpływy francuskie są silne)marnie to wygląda. Uważam, że Polacy powinni znaleźć swoją własną, narodową, może regionalną, w sensie Europy Środkowo-Wschodniej, przy współpracy z Czechami, Słowakami, Litwinami, Łotyszami, Węgrami czy może Rumunami, drogę. Wystarczy popatrzeć jak to wygląda w praktyce, bo na papierze, wszystko jest super. Produktów regionalnych jak nie można było dostać w cywilizowany sposób, tak nie sposób dostać ich dziś, chyba, że w markecie obcej sieci, w dodatku oszukiwane, ze względu na presję cenową. Oscypki w większości sa robione nielegalnie, choć w prawidłowy sposób, bo biurokracja jest nieubłagana. Choć, musze powiedzieć, że np. Lubelski Cebularz od czasu skierowania wniosku do Brukseli i opublikowania go, jest mniej więcej ten sam, niezależnie od piekarni, co cieszy, bo zawsze, te różnice między piekarniami były bardzo znaczne. Ciekaw jestem ile będzie kosztował po rejestracji, już za chwilę, na razie, da się kupić za 1-2,50 w zależności od wielkości, średnio ok. 1,60 i więcej. Oby tylko nie poszybowały ceny od 3 złotych w górę bo to będzie paranoja i samobójstwo dla producentów.

            • To samo dotyczy także nietrafionego zupełnie systemu „Jakość Tradycja”. Rozmawiałem kiedyś z panem Jakubiakiem z Browaru Ciechan, który akurat jako jedyny zdecydował się na wzięcie udziału w tym systemie, spośród browarów. Powiedział mi, że rejestracja nic nie dała, z punktu widzenia firmy, żadnych korzyści, żadnego wzrostu sprzedaży, po rejestracji, żadnego odzewu ze strony klientów. Podobnie jest chyba z Poznaj Dobrą Żywność, chociaż to oznaczenie, kiedyś przeze mnie ignorowane, ma chyba największy posłuch wśród narodu. Polak, jako konsument i klient jest na tyle oryginalny i dziwaczny, w porównaniu do tych, z innych krajów, że trudno jest naprawdę poznać jego upodobania i argumenty, za pomocą jakich można do niego dotrzeć. Po prostu wymaga to czasu, za jakieś 20 lat, dopiero będzie można stwierdzić, że „u nas sprawdza się to, a tamto nie”. Stąd należy się spodziewać dużych przetasowań i zmian, wiele certyfikatów będzie się pojawiało, wiele znikało, niektóre istniejące będą trafiały do określonej grupy klientów, inne w ogóle. Trudno cokolwiek wyrokować, trzeba eksperymentować.

              • Zobaczymy. Te unijne oznaczenia są czytelne dla odbiorcy i jasne też dla potencjalnych odbiorców zagranicznych. No ja liczę – i mam nadzieję, że nie tylko ja – że polskie produkty jakościowe będą obecne nie tylko na polskim rynku ale też i w innych krajach. Takie oznaczenia mogą wówczas bardzo pomóc. Póki co trwa promocja samych oznaczeń, zaznajomianie rynku z nimi a to musi potrwać. Zaletą ich jest też to, że są sposobem na wszelkiej maści oszustów, którzy, korzystając z chwytliwej nazwy, np oscypek, robią oszukańczy biznes na pojęcia niemających turystach. jeśli chodzi o Jakość u Tradycja – słabością tego znaku jest praktycznie zerowa promocja samego oznaczenia. To znak niszowy i rozpoznają go wyłącznie obeznani w temacie, a to za mało i dlatego pan z Ciechana może się skarżyć. Niemniej jeśli ten znak ma, to powinien go wykorzystywać, chwalić się nim, wręcz epatować. A z tym też się nie spotkałem. No ale może niedowidzę 🙂

                • Zgadzam się, wielokrotnie pisałem to samo. Ale nie w POLSKICH, powtarzam, polskich, realiach, gdzie wszystko jest odwrócone do góry nogami. Polska biurokracja+unijna biurokracja tworzą tak zabójczy koktajl, że zniszczyć potrafią wszystko. I to się właśnie realnie dzieje, w przypadku produktów z tymi oznaczeniami. Większość oryginalnych Oscypków jest obecnie produkowana nielegalnie, bo większość baców ma już dosyć nękania ich kontrolami, płaceniem mandatów, płaceniem za wnioski, kontrole, itd. Ser Koryciński jest sprzedawany w Polsce nielegalnie, bo wg. przepisów i interpretacji urzędniczej, może być sprzedawany wyłącznie w gminie Korycin i gminach przyległych. Nie wiem jak jest z rybami czy jabłkami, ale ogólnie jest tragedia. Wielkopolski Ser Smażony udało mi się kupić, ale w wersji „nieoficjalnej”, tzn. bez certyfikatu, jako zwyczajny Ser Smażony, dokładnie tak samo wyglądający i smakujący, sprzedawany pod marką własną w sieci Piotr i Paweł.
                  Tak więc teoria teorią, a życie, niestety życiem. Polskie realia są kompletnie odmienne niż np. czeskie, gdzie państwo nie jest tak ciemiężące, państwo bardziej pomaga niż niszczy, na wszystkich szczeblach. I skutki tego są, bo Czechy mają tyle samo produktów co niemal 4 razy większa Polska, w dodatku komercjalizacja jest u nich daleko posunięta, bo piwo z certyfikatem można dostać jako „lidlowskiego Argusa”, nie mówiąc o Budweiserze czy innych piwach. Ser-śmierdziuszek, którego nazwy akurat zapomniałem (te oponki, cuchcnące strasznie)można dostać w Makro czy nawet polskiej sieci supermarketów. Przykładów można mnożyć.
                  To czy dany system się sprawdzi zależy nie od propagandy czy promocji, ale od realiów danego kraju. Dotyczy to także żywności ekologicznej, bo w jednym kraju się to sprawdza, w innym nie. Niestety, dopóki państwo polskie funkcjonuje tak jak to słychać na „taśmach” i widać w życiu, unijne znaczki pozostaną ładne na papierze.

                  • Są oczywiście i pozytywne przejawy, np. w gazetkach promocyjnych czy na plakatach, przy okazji 11 Listopada pojawiły się przecież Rogale Marcińskie, może oszukiwane lekko, ale jednak. Że nie było to w Społem, Stokrotce czy Polomarkecie to inna sprawa. Tesco ma Kiełbasę Lisiecką na stałe w swojej ofercie i dosyć często w promocji za bardzo atrakcyjną cenę. Nie ma podanego certyfikatu, ale osoba wiedząca kto to produkuje, może to łatwo sprawdzić, tak jak, pytając się sprzedawczyni, co to za producent (akurat był Wolarek), w gazetce Tesco widniał nawet znaczek przy ofercie promocyjnej. Alma Market wprowadziła, choć ja nie widziałem, bo dawno nie byłem, produkty z Małopolski. Tak więc zmiany są, idą w dobrym kierunku, choć powoli, ale jak to w Polsce bywa, raz na wozie raz pod wozem. Nie liczę na to, aby było tak jak u naszych południowych sąsiadów czy nawet na Litwie jedynie można się pocieszyć, że w Rumunii jest gorzej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―