Jak ułożyć dobre menu?

W minionym tygodniu miałem okazję odwiedzić trzy restauracje, w których omawiałem kwestie związane z ich kartami menu. Każde z tych miejsc było na swój sposób kulinarnie zaskakujące, ale każde zaskoczyło mnie inaczej.



W jednej z tych restauracji poczęstowano mnie skądinąd bardzo dobrym carpaccio z pieczonego buraka z prażonymi pestkami dyni i dressingiem na bazie oleju z tych pestek. Podano też kilka wyrafinowanych zup oraz zjawiskowe kotlety jagnięce z chrupiącą skórką i doskonałym różowym wnętrzem, a do nich redukcję z czerwonego wina. Był też ciekawy deser – placki owsiane na sosie wiśniowym. Fenomenalne jedzenie, bo i mistrzowska ręka je przygotowała. Zaskakujące było jednak to, że podano je w przydrożnej wiejskiej knajpie położonej między borem a jeziorem. Nie było tam ani eleganckiej zastawy, ani krochmalonych serwetek, ani wyściełanych miękkim pluszem krzeseł. Wprost przeciwnie, zastawa była zupełnie zwyczajna, serwetki papierowe, krzesła twarde, a na dodatek z głośników płynęła hałaśliwa i kiepska muzyka nadawana przez równie hałaśliwą i kiepską stację radiową. Charakter kuchni, skądinąd zjawiskowej, zupełnie nie korespondował z duchem miejsca.

Wizyta w kolejnej restauracji zaowocowała podobnymi refleksjami, choć powziętymi z odmiennej perspektywy. Tutaj właściciele w sposób szczególny zadbali o klimat wnętrza i otoczenia, ale jakoś nie mają szczęścia do kucharzy. Tę tezę potwierdził osobiście sam szef kuchni, który postanowił pochwalić się przede mną swoim popisowym daniem, na które wybrał faszerowanego pstrąga z masłem czosnkowym. Zamysł był do przyjęcia, a forma podania sprawiała dobre wrażenie i mogła zwiastować smaczny posiłek. Jednak konfrontacja obietnicy formy z realiami treści zaowocowała konfuzją i galimatiasem podszytym szaleństwem. Skrywany w trzewiach pstrąga brokułowo-paprykowy farsz zionął aromatem chrupiących w zębach ziaren kolendry, który bił się z olejkami eterycznymi suszonej bazylii, którą dodano do masła czosnkowego ułożonego na rybie. Kompozycja nie tyle niezrozumiała co niesmaczna. Szkoda pstrąga.

Wreszcie wspomnę i o śledziu, ale tylko wspomnę, bo gdy pomyślę, że w kaszubskiej restauracji proponują śledzia w curry i zielonym pieprzu albo w brzoskwiniach, cebuli i marynowanej papryce, na język cisną się słowa wyłącznie nieprzyzwoite. Sigma i Pi nie wymyśliliby lepszych kombinacji!

W każdej z tych restauracji rozmawiałem na temat menu i w każdej zadawano mi to samo pytanie: „jak ułożyć dobrą kartę”? Oczekiwano natychmiastowej, zwięzłej i merytorycznej odpowiedzi, której jednak nie byłem w stanie udzielić, bo to temat raczej na książkę niż na krótką rozmowę. Skoro jednak padają takie pytania, to chyba czas, aby taka właśnie książka powstała. Póki co krótko i zwięźle zaciekawionym restauratorom odpowiedzieć mogę tak:

  • uświadom sobie, że jeśli nigdy nie byłeś w Meksyku, a kuchni masz trzy panie z koła gospodyń wiejskich, nie dasz sobie rady z kuchnią meksykańską, skup się na kuchni polskiej, a jeśli nawet nie masz także i o niej większego pojęcia, panie z KGW dadzą radę, dzięki czemu twoi goście zrozumieją, o co chodzi w twojej kuchni
  • rozejrzyj się wokół i poszukaj lokalnych dostawców – mięsa, wędlin, serów, pieczywa, przetworów
  • podawaj to, co mówi coś o regionie, w którym mieszkasz, a nie o regionie, w którym mieszkają właściciele pensjonatu, do którego jeździsz na wakacje – w górach nie podawaj śledzi, a nad morzem nie podawaj oscypka
  • przypomnij sobie, co jadałeś u babci – o ile babcia nie zamawiała dań na wynos z lokalnej pizzerii
  • zajrzyj do starych i sprawdzonych książek kucharskich – np. Lucyny Ćwierczakiewiczowej czy Marii Monatowej i poszukaj ciekawych przepisów
  • zastanów się, czy to, co chcesz wprowadzić do karty smakuje tobie i twoim znajomym, zatem zaproś ich na kolację – dania z karty trzeba poddać testom
  • zbierz ekipę swoich kucharzy, usiądźcie razem, zróbcie burzę mózgów, spiszcie tyle potraw, ile się da, po czym wyeliminujcie trzy czwarte – karta ma być przemyślana, ciekawa i różnorodna ale zwięzła, zaś kucharze powinni też czuć się za jej kształt odpowiedzialni
  1. Zwłaszcza ta ostatnia rada jest bezcenna! Mniej znaczy więcej. Jak chcę sobie poczytać, to idę do biblioteki. Ponad sto dań mogę mieć w wietnamskim barze (gdzie i tak sprowadza się to do „6 baz, 8 dodatków i wszystkie możliwe kombinacje, a potem jeszcze raz to samo, tylko w bulionie”, a potem zamawiasz „proszę raz 120 i dwa razy 251”).

    Nikt nie chce dostawać oczopląsu 🙂

  2. A ja myślę, że te rady są ułożone specjalnie w tej kolejności, poza ostatnią faktycznie bardzo ważną, ale nie najważniejszą. Kartę przecież można, a raczej należy zmieniać, w zależności od sezonu i czasami od pogody lub dostępności produktów. Podawanie sałatek, surówek lub potraw z wykorzystaniem pomidorów czy ogórków o tej porze jest bez sensu, bo i tak bedą to warzywa sztuczne i bez smaku.
    Analizując ostatnimi czasy polskiego konsumenta pod kątem jego upodobań kulinarnych i oferty, doszedłem do tych samych wniosków co pan Artur. Kilka lat temu przewidziałem, że „za parę lat” ludzie się rzucą na kulinaria zagraniczne, czyli to wszystko co obecnie mamy – włoska, meksykańska, azjatycka, arabska, rzadko, ale jednak francuska, dużo rzadziej niemiecka, rosyjska, czeska, węgierska, hiszpańska, amerykańska o innych nie mówiąc. I to się spełniło zarówno pod kątem gastronomii jak też oferty produktowej w sklepach. 2-3 lata temu przewidziałem powrót do tradycji i postawienie na lokalność i regionalność, zarówno w zakresie potraw jak, gastronomii jak i produktów. No i proszę, powoli, dużo wolniej niż myślałem wcześniej to się zaczyna sprawdzać, bo można nawet kupić „mrożone Kartacze Podlaskie”, o których parę lat temu nikt nie wiedział poza Podlasiem.
    Dzisiaj przeczytałem, że masowo padają „bary sushi”. Uff, nareszcie, pierwsza jaskółka zmian. Jeśli Polacy tak chcą być „zachodni” i „amerykańscy” to niech pozwożą ciotki z Chicago i niech zakładają bary z prostym, lokalno-stanowym żarcie, zamiast kopiować jadłodalnie wyjęte z filmów. W mieście gdzie mieszkam, niedaleko ode mnie jest jadłodalnia z jak oni to nazywają „American Chinese Food”, żywcem wyjęta z filmów, puszczanych w latach 90-ych.
    Zresztą ten temat jest długi jak Nil i szeroki jak Pacyfik. Niedługo otwieram bloga, (potem serwis) o regionalnym i tradycyjnym jedzeniu w Polsce i na świecie (także w Meksyku i USA), więc co nieco tam naskrobię.

    • Jakoś tak na świeżo jestem po weekendzie „restauracyjnym” – i oczopląs był w większości, dlatego zwróciłam na to uwagę. Wydaje mi się, że to największa bolączka polskich restauracji.

  3. Ja się nie stołuje w restauracjach, więc nawet nie wiem jak to wygląda, ale z tego co pamiętam i widzę na witrynach z menu, powystawianymi przy jadłodalniach, to faktycznie są one zbyt obszerne, nieczytelne , a nazwy potraw czy napojów niewiele mówią klientowi. Nie każdemu chce się wczytywać w mały tekst, żeby wyszło, że pod francuską czy włoską nazwą wyskakuje zwykły filet usmażony na starym oleju z dodatkiem najtańszego ryżu z torebki. Może dlatego, bardziej preferuje jedzenie w domu i skupianie się na produktach żywnościowych, ich nazwach i pochodzeniu niż na potrawach. To co nazywa się dla jednych „tak” dla innych nazywa się „siak” i zazwyczaj podobnie smakuje. Polscy restauratorzy kopiują błędy właścicili pizzeri, którzy też wsadzają w ofertę 40 pizz, wymyślają przeróżne nazwy, a jedna niewiele się rózni od drugiej.

    • Pozwolę sobie dodać link do ciekawego newsa, podobnego do tych badań, które podałem ostatnio:
      http://www.portalspozywczy.pl/horeca/wiadomosci/prawie-polowa-polakow-nie-chodzi-do-restauracji,67193.html
      Warto zauważyć, że nawet wśród tej „lepszej” połowy, większość jada w pizzeriach i jadłodalniach z kuchnią „polską”.
      W zasadzie to można by uznać, że w branży gastronomicznej mamy znaczącą przewagę podaży nad popytem. Nie rozumiem, dlaczego ludzie tak bardzo ciągną do zakładania jadłodalni, skoro nie ma na nie popytu. Nawet w dużych miastach, takich jak Warszawa, Kraków czy Wrocław, prawdziwe restauracja nie pękają w szwach, popularne są tylko wybrane. Ci co istnieją i trzymają poziom, utrzymują się głównie dzięki wysokim narzutom, rzędu 300-500 procent, w stosunku cena/koszt surowca, czasami sięgają one nawet 10 krotności.
      Myślę, że starania Pana Artura i innych zwolenników „haute cuisine” to syzyfowa praca, ale bez szans na skuteczność. Może nasi synowie czy córki dopiero wyprowadzą polską gastronomię na właściwe tory, bo nie chodzi chyba o to, aby garstka, promile, społeczeństwa korzystały z dobrodziejstw polskiej kuchnii w lokalach restauracyjnych, ale znacza część.
      Myślę, że na razie trzeba postawić na edukację „produktową” Polaków i edukację pod kątem przyrządzania ciekawych potraw w domu. Dopiero jak ludzie sami zaczną poprawnie gotować, co jest jeszcze rzadkością (stosowowanie starych przyzwaczajeń z PRL, typu robienie sosów na zasmażkach czy walenie mąki i soli do wszystkiego), zaczną zmieniąć nawyki gastronomiczne. Czyli za jakieś 10-20 lat.

    • Nazwy potraw akurat powinny moim zdaniem być jak najprostsze, ale to nie oznacza, że tłumaczone na siłę. Mały tekst moim zdaniem nie jest potrzebny – kelner ma wiedzieć, co jest w każdym daniu, i rozjaśnić wątpliwości. Jak ktoś nie wie, co jest w quiche lorraine, gazpacho czy carpaccio, niech pyta kelnera. Albo siedzi w domu i się ukulturalnia kulinarnie 😉

      I znowu przytaczasz ten sam link, który opiera się o badanie na 1000 osób. W ciągu 3 dni byłam w 6 miejscach, w których można coś zjeść (nie liczę kawiarni i pubów), w każdym było pełno.

      „Ci co istnieją i trzymają poziom, utrzymują się głównie dzięki wysokim narzutom, rzędu 300-500 procent, w stosunku cena/koszt surowca, czasami sięgają one nawet 10 krotności.”

      To są normalne marże w gastronomii i rozumie je każdy, kto potrafi liczyć.

      „Myślę, że na razie trzeba postawić na edukację „produktową” Polaków i edukację pod kątem przyrządzania ciekawych potraw w domu.”

      Wizyty w lokalach gastronomicznych są bardzo często inspiracją do przyrządzania ciekawych potraw w domu – mówię z doświadczenia, gdybyś zajrzał na mój blog, to byś wiedział. No, ale ja nie mam przyzwyczajeń z PRL-u, bo skończył się, kiedy miałam 6 lat 🙂

      • Na blog wchodziłem, ale nie mogłem się tego doszukać. Ja również nie mam przyzwyczajeń z PRL bo żyłem tyle samo co Ty, a może o rok dłużej nawet.
        Co do gastronomii, to jest raczej na odwrót, potrawy czy produkty, które znam i samodzielnie odkrywam, są raczej trudne do znalezienia w gastronomii. A nazwy, które wymieniłaś są nieprzetłumaczalne, bo to nazwy własne, tak jak Bigos Staropolski czy Forszmak Lubelski. Tak jak napisałem, polskie społeczeństwie jest dopiero na etapie „odkrywania smaków innych krajów”, najczęściej tych popularnych. Pan Artur słusznie natomiast pisze o roli polskiej kuchnii, ale w znaczeniu regionalnym, bo na każdą kuchnię, składają się kuchnie lokalne, specyficzne i wyjątkowe. Polska jest krajem przebogatym w produkty i potrawy regionalne, niemal tak samo jak Francja, Włochy czy inne kraje z popularna kuchnią. Ja lubię odkrywać kraje i kuchnie narodowe poprzez regionalizm i uważam, że czas aby polska gastronomia poszła tą drogą. Wielką rolę i pomoc w tym mogą odegrać własnie KGW lub róznego rodzaju festiwale, związane z produktem regionalnym lub lokalnymi kuchniami. W takich miejscach, zwykli ludzie moga zasmakować czegoś i samemu coś przyrządzić, bo na gastronomów nie ma na razie co liczyć.

        • Wszystko, co piszę o gotowaniu, czy praktycznie, czy teoretycznie, jest w działach „historie kuchenne” i „Slow Food” – coś kiepsko u Ciebie z szukaniem 😉

  4. W tej dyskusji rację ma zarówno Olga jak i Jakub. Z jednej strony w Polsce faktycznie można wyszukać tętniące życiem restauracje, bary, kluby i wszelkiej maści przybytki gastronomiczne – i tu zgadzam się z Olgą, a z drugiej strony większość polskich knajp prezentuje poziom żenujący, i tu zgadzam się z Jakubem. Trafnie zauważa on, że żonglowanie nazewnictwem i nieuzasadniona polityka cenowa daje skutek taki, że ledwo połowa Polaków przyznaje się do jadania poza domem.

    Z drugiej jednak strony to jednak aż połowa respondentów, a to w naszych warunkach uważam za całkiem imponujący wynik. Niewątpliwie część z tej grupy przesiaduje w klimatycznych miejscach, o których wspomina Olga, jak pamiętam, reprezentantka Małopolski, w której kulinarne tradycje najmniej ucierpiały w czasach zaborowych i wojennych zawieruch. Bez żadnej wątpliwości Kraków, między innymi dzięki austro-węgierskiej wkładce w swoim tyglu smaków, to dziś centrum polskiego restauratorstwa – bardzo dobre restauracje, znane w całej Polsce nazwiska mistrzów kuchni i recenzentów kulinarnych, produkty regionalne (a choćby i ten obwarzanek) i siła marki galicyjskiej tradycji wykorzystywana choćby – czy się to nam podoba czy nie – przez sieć delikatesów Alma pod hasłem Krakowski Kredens. Tam się dzieje.

    W innych regionach Polski dzieje się na razie tylko trochę, ale, jak zauważa Jakub, wygląda na to, że nadchodzi kulinarna odwilż i w szeroko pojętej tradycji tzw. „polskiej kuchni” należałoby wreszcie oczekiwać wiosennego ożywienia.

    Przy okazji wyjaśnię tylko, że wcale nie jestem zwolennikiem haute cuisine. Oczywiście, cenię sobie ten trend w restauratorstwie, ale wcale nie bardziej niż inne. Nade wszystko cenię sobie jednak dobry smak i uczciwość gastronomiczną, bez względu na to, czy na talerzu mam obrazek flambirowany i espumowany, czy kraszone wiejskie kluski. Z racji pełnionej przeze mnie funkcji bardzo często mam okazję gościć w restauracjach, na kulinarnych pokazach, konkursach i wydarzeniach. Tylko niektóre z nich reprezentują styl haute cuisine. Jeśli to tylko możliwe staram się ze wszech miar promować miejsca swojskie, ze swojskim klimatem i niepowtarzalnym lokalnym charakterem. Niestety nie ma ich zbyt wiele, stąd można powziąć mylne wrażenie o moim zamiłowaniu do haute cuisine.

    Miejmy jednak nadzieję, że owa wyczuwalna w nozdrzach smakoszy kulinarna wiosna pozwoli rozkwitnąć polskim regionom, a w kraju nad Wisłą nie trzeba będzie wyszukiwać nadwiślańskich smaków, bo po prostu będą one na wyciągnięcie ręki.

    • Małe sprostowanie – weekend spędzałam w stolicy 🙂 Ogólnie to wolę gotować w domu, z różnych względów – głównie z powodu tego, że mieszkam i jadam z alergikiem.

      A ta „aż połowa” to całe 500 osób! Nie wiem, jakim cudem można taką grupeczkę uznać za reprezentatywną 🙂

      • Żeby nie odpowiadać 2 razy. Poczytam dzisiaj bloga trochę uważniej, bo szukam jakichś pomysłów na weekendowe jedzenie, coś oryginalnego. Musze przyznać szczerze, że nie lubię blogów mieszanych, wielotematycznych, gdzie jest i o jedzeniu i o ubieraniu i o odpoczynku, stąd może nie chciało mi się wnikać w Twój, głęboko.
        A co do tych danych, to ja obstaje przy tezie, popartą własnymi wieloletnimi już obserwacjami, że w Polsce, ludzie jadają w domu, a jeśli już poza domem to najczęściej jest to pizzeria, buda z kebabem, fastfood sieciowy, hamburgerownia po polsku, czyli smród i syf na kilometr i wódka spod lady. Ci co jadają poza domem to „na oko” jakieś 2-5 proc. ogółu społeczeństwa. W skali całego społeczeństwa to 1-2 miliony osób, ale i tak większość z nich pewnie jada sporadycznie.

    • Wszystko się zgadza. Moja teza o haute cuisine wyszła z tego, że masz prawidłowe podejście, a biorąc pod uwagę tragizm polskiej gastronomii i polskiego podejścia do jedzenia, każda postawa we „właściwym” kierunku to haute cuisine. Zawsze powtarzam, że „kuchnia elitarna” będzie mocna tam, gdzie mocna będzie również kuchnia chłopsko-wiejska. Francja była krajem chłopsko-wiejskim w zasadzie do lat 50-60 naszego wieku, podobnie Włochy, a Polska tak do lat 70-80.
      Restauratorstwem specjalnie się nie interesuje, tylko kuchniami i żywnością, więc mogę tylko potwierdzić Twoje obserwacje co do Małopolski. Musze powiedzieć, że władze samorządowe i ludzie związani z tamtym regionem mocno promują lokalne tradycje kulinarne i gastronomiczne i inne regiony powinny się od nich uczyć. Nie ma tam aż tak wielu produktów regionalnych, mniej niż na Podkarpaciu czy Lubelszczyźnie, ale mądrzy ludzie potrafią je lepiej wykorzystać. To samo tyczy sie gastronomii i certyfikatów regionalnych karcz czy jak to się tam nazywa, które się tam przyznaje. Na Lubelszczyźnie, gdzie mieszkam jest wolna amerykanka, multum produktów tradycyjnych, dużo karczm w wiejskim stylu ale organizacja tego wszystkiego tragiczna i bez pomysłu.

  5. Szanowny Panie Krytyku,

    a ja bym jeszcze dodala do kazdej karty wyszczegolnione dania wegetarianskie.
    Prosze nie zapominac o coraz wiekszej grupie konsumentow, ktorzy rowniez kochaja dobrze zjesc ale nie jedza miesa!
    Dziekuje i pozdrawiam serdecznie!

  6. Mieszkamy w Europie i mamy cztery pory roku.
    Dlaczego karta menu jest jak kafelki w lazience?
    Jak juz je poloza to potrzeba mlota zeby je zmienic?
    Zmiany karty menu w wielu restauracjach polegaja ewentualnie na dokladaniu nowych kafelek.Czesto ten zlepek hiszpanskich polskich, wloskich plytek kompletnie do siebie nie pasuje!
    Dlatego mamy czasami takie kwiatki w kartach jak np.zupy i same gorace przystawki w lato, a zimnego deseru nie uswiadczysz.
    Zawalone zamrazarki poporcjowanych dan,ktore nie zeszly w lato dostaniemy zima rozmrozone w mikroweli! I wcale nie dzieje sie tak tylko w tych przybytkach, ktore odwiedza p.Magda. (w kazdym razie bylo tak jeszcze jak osiem lat temu zegnalem sie z polska gastronomia).
    Restauratorzy trzymaja w karcie danie ktore schodzi raz na rok ale nie wywalimy bo pan Czesiek przeciez je lubi.
    Czy pan Czesiek placac raz na dwa tygodnie kildziesiat zlotych utrzyma nasza restauracje,zaplaci czynsz?
    Szanujaca sie restauracja powinna zmieniac karte przynajmniej dwa razy do roku, pod katem pory roku i produktow ktore w tym czasie najlepiej smakuja i sa przy okazji najtansze.
    Przeliczmy,zamawiajmy stopniowo tyle ile potrzeba,a jesli sie przeliczymy i zostanie nam mieso,ryba z jesiennej karty menu, zrobmy paté z lososia, pasztety,pieczenie i zaprosmy rodziny w niedziele na bufet w promocyjnej cenie.Albo czemu nie trzy daniowe menu w weekend rowniez w dobrej cenie.
    Ile razy mozna odwiedzic ta sama restauracje,nawet jesli wyjatkowo smakuje nam jakas pozycja? W koncu nam sie znudzi!
    Zaskakujmy,szukajmy inspiracji,nowosci i nie bojmy sie zmian.
    Gdy ukladam karte menu cztery razy do roku nie ma tu przypadkowosci,kazdy szczegol musi byc dopasowany,dopracowany. Nie uzyje kwiatow bzu do zrobienia lodow w lutym skoro kwitna tylko w czerwcu i lipcu.W mojej zimowej karcie nie ma miejsca na halibuta bo nie chce mu przeszkadzac w okresie godowym a jak jescze dojdzie do tego swiadomosc ze jest zagrozony wyginieciem absolutnie nie wsadze go jako dania glownego, tylko ewentualnie na przystawke w malej ilosci.
    Uwielbiam zmiany menu,to mozliwosc rozwoju, eksperymentowania,szukania nowych ciekawych pomyslow.
    Wszystkie dania sa przygotowane wczesniej i smakowane by kucharz i kelner wiedzial naprawde co podaje a sommelier (jezeli taki jest) dobral wino.
    W skoroszycie na kuchni mamy wszystkie przepisy i zdjecia dan.Pamiec ludzka bywa zawodna i nie ma miejsca na pomylki.Odchodzi rowniez problem jesli nagle trzeba szukac zastepstwa w srodku sezonu bo kucharz dostal grypy zoladkowej czy zlamal noge!
    Jest na poczatku troche chaosu przez pierwsze dwa trzy dni nowej karty,trzeba zerkac na sciage jak to i z czym szlo.Lecz jakze nudna bylaby praca kucharza gdyby podawal salatke Caprese, Panna cotta i kalmary panierowane w wora przez cale swoje zycie.
    W takich standartach pracuje tutaj po drugiej stronie Baltyku i lezka sie w oku kreci i przykro ze nigdy podczas moje pracy w Polsce nie trafilem do restauracji gdzie bylby taki system i restaurator pozwolilby na cos takiego.
    Ale zaczyna byc pysznie i profesjonalnie! Ostatnio wpadlem na weekend do Polski. Odwiedzilem gdynska „Sztuczke” i sopockiego „Bulaja”
    Mums Mums jak to mowia szwedzi i Yummy przez wielkie Y !!!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―