Londyńskie puby

Pobyt w Londynie bez wizyty w pubie należy uznać za nieważny. Świadom powyższego, ale i żądny wrażeń, odwiedziłem więc dwa takie przybytki. Żeby było jeszcze ciekawiej, wybrałem dwa różne puby w dwóch różnych dzielnicach miasta – absolutnie top-trendy Kensington and Chelsea i nieco zapyziałej Southwark. Rzecz jasna nie siedziałem w tych pubach bezczynnie – w jednym z nich zjadłem śniadanie, a w drugim podwieczorek.

Londyńskie puby - English Breakfast

Śniadanie zjadłem w pubie z ponadstupięćdziesięcioletnią tradycją, który sąsiaduje z pełnym życia rynkiem spożywczym Borough Market. W zasadzie śniadaniową przekąskę można było skomponować sobie samemu, korzystając z przebogatej oferty stoisk targowych. Owoce, warzywa, pieczywo, sery, ciasta i ciasteczka – było tam wszystko, nawet gotowe kanapki, wołowe steki, jagnięce pieczenie i grillowane kiełbaski Cumberland. Mimo to postanowiłem zjeść prawdziwe angielskie śniadanie, a takiego należało szukać właśnie w pubie.

Najbardziej klimatyczny okazał się Southwark Tavern. Gdy zobaczyłem umieszczoną przed drzwiami tabliczkę, która głosiła, że podają tam English breakfast, postanowiłem bezzwłocznie wejść do środka. Gdy tylko otworzyłem drzwi, zderzyłem się z mieszanką tajemniczych zapachów, które uznałem za co najmniej wczorajsze, a które mogłoby świadczyć, że pub żyje do późnych godzin nocnych. I faktycznie, wieczorami ściąga tam masa stałych bywalców, którzy zapełniają piwniczny loszek oraz wykończoną drewnem salę główną z kanciastym barem. Najczęściej wszyscy się nie mieszczą, toteż część raczy się kufelkiem lokalnego ale przed wejściem, co dodaje pubowi charakteru.

Piwo w londyńskim pubie

Późnym sobotnim porankiem pub był jeszcze niemal całkiem pusty, poczochrana załoga starała się dojść do siebie po nocnych zmaganiach z nalewakami i kuflami, a pierwsi goście nieśmiało zerkali do wnętrza. Turystów można było poznać od razu. Wiodąca nuta zapachowa bukietu niepokojących aromatów – wydobywające się z niedomykającej się toalety opary męskiej urny – skutecznie zniechęcały ich do wejścia. Zresztą białe bryczesy zblazowanych dam w słomkowych kapeluszach znacznie lepiej komponują się z wnętrzem hiszpańskiego tapas baru, który znajduje się naprzeciwko, a z którego usług zniesmaczeni turyści skwapliwie korzystają. Bywalcy zaś wchodzili pewnym krokiem, bezceremonialnie ustawiając się przy barze i żądając kufla ulubionego piwa. Taki kufel zamówiłem i ja, a do niego full English breakfast. Kucharza najwidoczniej trzeba było dopiero wybudzić, bo na breakfast czekałem grubo ponad pół godziny, ale gdy wreszcie półprzytomny kelner doniósł mi talerz, z zadowoleniem stwierdziłem, że jest gorący, a kucharz ułożył na nim wszystkie tradycyjne śniadaniowe przekąski. Był grillowany bekon, kiełbaska Gloucester, plaster krwawej kiszki, dwa sadzone jajka od kur z wolnego chowu, porcja baked beans i odsmażonego ziemniaczanego mash, połówka grillowanego pomidora i grillowane pieczarki. Osobno podano bardzo dobre świeżo przypieczone tosty i fantastyczne masło. Śniadanie było wyśmienite. Jadłem je, obserwując życie przetaczające się za oknem, a czas mijał błogo.

Gdy zbierałem się do wyjścia, obsługa zaczęła roznosić menu na sobotni brunch, zresztą wcale niebylejaki. Już sama lektura zachęcała do pozostania w Southwark Tavern na dłużej i gdyby śniadanie nie było tak obfite, a w perspektywie nie miałbym lunchu u Gordona Ramsaya, niechybnie skusiłbym się choćby na fishcake z krabem z Devon podawany z sałatką z buraczków albo na łupacza w cieście piwnym z pieczonymi ziemniakami, miętowym groszkiem i sosem tatarskim albo na dziesięciouncjowy stek podawany z masłem pieprzowym, duszonymi pomidorami i domowymi frytkami. A przecież była jeszcze tarta z kozim serem, pieczoną dynią, figami i orzechami pecan, były też przeróżne domowe burgery, kiełbaski a nawet burgerowo-kiełbasiane propozycje dla wegetarian.

Jedzenie w londyńskich pubach jest naprawdę bardzo dobre. Warto poszukać pubu z tradycyjną kuchnią brytyjską, choćby po to, żeby skonfrontować brytyjską rzeczywistość kulinarną ze stereotypowymi opiniami na jej temat. Tradycyjna brytyjska kuchnia okazuje się świetna, a brytyjskie desery są wprost bajeczne. Ten, kto próbował szarlotki z jabłek Bramley, z pewnością przyzna mi rację. Zamówiłem porcję takiej szarlotki w ulokowanym niedaleko Harrodsa pubie Tattershalls Tavern. Było tam o wiele bardziej elegancko niż w Southwark Tavern, wnętrze było wymuskane, karta graficznie dopieszczona, a obsługa odziana w odprasowane czarne koszule, no ale w końcu to Kensington and Chelsea.

Pomny nieprzyjemnych doświadczeń z angielską kawą, którą Wyspiarze najczęściej podają w wersji americana, chyba z zemsty na tych, którzy nie chcą delektować się fajfoklokiem, zamówiłem espresso. Bramley apple pie podano z gorącym sosem waniliowym zwanym custard. Słodycz sosu doskonale pasowała do kwasowości zamkniętych w kruchym cieście jabłek Bramley. Oba smaki były bardzo wyraziste, zdawały się wręcz zażarcie walczyć między sobą o pierwszeństwo, ale gdy pojawił się rozjemca, łyk mocnego espresso, strony odstąpiły od walki i weszły w pełną szacunku symbiozę. Kruche ciasto, kwaśne jabłka, słodki sos, gorzka kawa, przeplatający wszystko aromat wanilii – to była fantastyczna kompozycja.

A jeszcze ciekawszy był inny typowy brytyjski deser. W Tattershalls Tavern zamówiłem bowiem jeszcze Treacle sponge pudding. Byłem ciekawy, jakie wrażenie wywoła na mnie połączenie delikatnego ciasta, melasy i wołowego łoju, który jest integralnym elementem puddingu. Wrażenie było wysoce pozytywne, po łoju nie było w smakowym bukiecie deseru ani śladu, rozpłynął się w wilgotnej miękkości ciastka i słodyczy melasy.

Byłem w dwóch różnych londyńskich pubach. W jednym pachniało pięknie, w drugim pachniało inaczej. W każdym coś zjadłem, z obu wyszedłem wniebowzięty. Cóż, po prostu było niewiarygodnie smacznie.

Aha, i kawa – pamiętajcie, nigdy americana, wyłącznie espresso!

  1. Zawsze idę tam, gdzie najwięcej tubylców – to, co odstrasza innych, mnie daje poczucie spotkania z prawdą o danym mieście. Angielskie piwa, ich różnorodność, kultura picia (nie mam na myśli weekendowego picia dla samego upijania się!) – to trzeba poznać na własnej skórze!

    • A dla mnie, skromnego smakosza regionalnych produktów, kuchnia brytyjska w tym piwa to żadna rewelacja. Piwa brytyjskie, szczególnie arcygorzkie Ale są tak obrzydliwe, że już wolę pić nasze koncernowe sikacze. Po prostu Anglole mają jakieś dziwaczne gusta, tak jak i dziwacznych społeczeństwem są sami Brytyjczycy.
      W Polsce, nie wiedzieć czemu,, istnieje jakiś sadomasochistyczne uwielbienie wszystkiego co anglo-amerykańskie. Pomiłam pęd Polaków na Wyspy za praca, bo zmuszają ich do tego warunki i słaba znajomośc innych języków UE, niż angielski, ale żeby na siłę podniecać się czymś, co ma duzo niższa wartość niż nawet, znienawidzone u nas, „kacapsko-ruskie g…”.
      Ciekaw jestem, czy w Polsce istnieje w ogóle jakaś 100 procentowo angielska lub brytyjska restauracja, gdzie można by spróbować tych i obdrzydliwych „Czarnych Puddingów” czy zjeść jedno z najohydniejszych dań narodowych czyli szkocki zołądek wypchany flakami. Błee, na samą myśl o kulinariach z UK robi mi się niedobrze, nawet sami Brytyjczycy przyznają, że ich kuchnia to obdrzydlistwo, przyznali to kiedyś w sondażu Guardiana.

  2. Jakub, równie dobrze można ponarzekać na kuchnię polską: kaszanka, móżdżek, flaki – fuj! Wiadomo, że każda kuchnia narodowa ma swoje specyficzne potrawy, które nie kazdemu przypadną do gustu, ale po co generalizowac i umacniać krzywdzące stereotypy?

    • Radar, zauważ, że Brytania to wyspa nienajeżdżana przez ostatnie 1000 lat. Stąd też ta ubogość i „dziwaczność” ich produktów oraz potraw, nawet regionalnych. Porównywanie Wlk. Brytanii do Francji, Włoch, Polski, Niemiec czy nawet, niedocenianych u nas – Ukrainy czy Rumunii, jest bez sensu.
      To jest inna półka po prostu, Brytyjczycy to moga co najwyżej startować do Skandynawów, również dosyć ubogich kulinarnie, głównie ze względu na niesprzyjający klimat. Imperium kolonialne, jak pokazują ostatnie lata powrotu do korzenii, wcale Brytyjczykom nie przyniosło chluby, wręcz zniszczyło, i tak ubogie tradycje.

  3. Southwark nie jest TAK zapyziałe… może odrobinę, ale temu zawdzięcza cały swój urok 😉 poza tym trzeba przyznać, że rozwija się naprawdę bardzo szybko i modernizacje widać co krok.

    co do kawy – mówiąc dosadnie – americana ssie. praktycznie jest to espresso rozcieńczane wodą. tak, nie polecam miłośnikom kawy.

  4. za mną chodzą mint pie. Nie znalazłam jeszcze dobrego przepisu, a ich aromat kojarzy mi się z angielską gwiazdką. I świąteczny pudding niczego sobie. Narobiłeś smaka:)

  5. Nie ma czegos takiego jak „english breakfast”. Wlasciwa nazwa to „FULL english breakfast”.
    @ Basia -chodzilo ci o „mince pie?” raczej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―