Ugotowani przez siebie samych

Pierwszy odcinek polskiego klona Come Dine with Me za nami. W ubiegłą niedzielę wyemitowała go stacja TVN. Niejeden smakosz czekał na ten moment z niecierpliwością. Zwiastun, który producenci postanowili zrealizować z udziałem aktorów, poznaliśmy już kilka tygodni temu.

Czołówka programu, choć całkiem sympatyczna, też została zrealizowana z udziałem aktorów, tyle że innych. Czy producenci wstydzą się uczestników? Hm…

http://www.youtube.com/watch?v=TjvbZ8hY9IE

Wreszcie zaczyna się program. Niedziela, godzina 17.00. Siadamy w fotelach, start. Wielkie nadzieje i… wielkie rozczarowanie. Nie tyle formułą programu, bo nakręcono i zmontowano go całkiem nieźle, technologicznie nie odstaje wcale od braci z Niemiec, Anglii czy Francji. Jednak już po pierwszej kolacji pojawia się pytanie: czy uczestnicy umieją gotować? Czy to będzie program o pasjonatach kuchni czy medialny miszmasz na winie, czyli taki, w którym pokazywać będą tego, kto się nawinie?

Obejrzyj odcinek programu na VOD onet.pl

Na miejsce akcji pierwszego odcinka producenci wybrali Warszawę, poniekąd kojarzoną z creme de la creme polskiej sztuki kulinarnej. Ekipa telewizyjna odwiedza czterech bohaterów: Karolinę, Patrycję, Piotra i Macieja. Każdy z nich w domowych pieleszach przygotowuje autorską kolację dla pozostałej trójki. Zadaniem gości jest ocena gospodarza, jego umiejętności kulinarnych, atmosfery i atrakcji wieczoru, jakie zaplanował. Każdy z trójki jurorów za każdym razem może przyznać maksymalnie 10 punktów. Zwycięzca otrzymuje 5000 zł. Sporo.

W pierwszym odcinku 5000 zł zainkasował Piotr, profesjonalny tarocista. O ile w zdolności Piotra do czytania z kart wątpiłem tylko z lekka, wszak mój kontakt z tarotem ogranicza się do niezobowiązujących spotkań z tarocistkami w nocnych programach Arkana Magii, o tyle o jego zdolnościach kulinarnych byłem przekonany od samego początku. Kuchnia hinduska, z której arkanów Piotr czerpał inspiracje, to wielkie wyzwanie dla mieszkańca kraju nad Wisłą. Zwłaszcza wtedy, gdy ten pojęcie o kuchni jako takiej ma mizerne. Nic dziwnego, że wysiłki Piotra nie spotkały się z uznaniem gości. Jednogłośnie uznali, że Piotrowe kulinaria są bez smaku. I niebezzasadnie. Wprawne oko krytyka kulinarnego przewidziało taką reakcję już na etapie przygotowania dań. Zachowawcze dozowanie przypraw, przerost formy (naczyń) nad treścią (ich zawartość), mało zachęcająca kolorystyka i konsystencja potraw. Nie mogło być inaczej. To po prostu nie mogło było dobre. Pomóc miała gitara, tarot i Szopen. Ale chyba nie o tym miał być ten program? Zatem zamiast kulinarnego creme de la creme producenci zafundowali widzom kulinarne coup de grace.

Murowanym wygranym od samego początku jawił się instruktor judo, Maciej. Przystojny, elokwentny, elegancki, a do tego pewny siebie. Obie panie były pod wielkim wrażeniem, co przypieczętowały odciskami swoich wyszminkowanych ust na Maciejowych drzwiach. Sam Maciej, który nie szczędził słów krytyki pozostałym uczestnikom i rozdzielał punkty wyjątkowo skąpo, nie błysnął podczas własnej kolacji. Postawił na smaki orientalne: zupę tajską, sushi, dziwną fuzję schabowego z kuchnią Japonii i smażone lody. Orient to fantastyczny obszar kulinarnych poszukiwań, ale tak wielce odległy nadwiślańskim miłośnikom chrzanu, że doskonale potrafią schrzanić nawet najprostsze orientalne danie. Do tej pory nie zebrałem się jeszcze na odwagę uraczenia moich gości czymkolwiek orientalnym, choć z wielką ochotą odwiedzam przybytki,w których gotują Tajki, Chińczycy, Japonki i Wietnamczycy. Zaś Maciej poszedł po bandzie i rzucił się ze swoją słowiańską motyką na orientalne słońce i z ewidentnego faworyta odcinka spadł od razu na pozycję ostatnią. Jego tajska zupa była cienka, mariaż schabowego z kuchnią kraju kwitnącej wiśni nie zachwycił, a lody wręcz rozczarowały.

Karolina, specjalistka od PR, także udowodniła, że udział w programie kulinarnym traktuje pół żartem, pół serio. I to z silnym naciskiem na półżart. Postanowiła uraczyć gości gulaszem, który miarkowała ugotować nad otwartym ogniem na… balkonie w bloku. Zaopatrzyła się w tym celu w wielką miskę z hakiem i palenisko, a gdy okazało się, że płomienie ze szczapek spod miski grożą pożarem całej chałupy, przeniosła miejsce akcji do kuchennego garnka. Gulasz podała w kociołkach podgrzewanych świeczką, z których goście mieli pojadać. Słusznie zauważył judoka Maciej, że bezpośrednio z kociołka jeść nie należy i warto by podać osobny talerz. Taki jednak się nie pojawił. Pojawił się za to deser z mrożonej w zamrażalniku galaretki i przemysłowych lodów, do którego gospodyni podała… chardonnay. Tu komentować nie będę.

Miłośniczka opery oraz kuchni śródziemnomorskiej Patrycja postanowiła uraczyć gości zestawem całkiem nieśródziemnomorskim, choć, w mojej opinii, najbardziej rokującym na wygraną: chłodnikiem z rakami, giczą cielęcą z kaszą i piernikiem. To mogło być najlepsze menu spośród wszystkich czterech, wszak to są smaki, które korespondują ze słowiańską duszą, pod warunkiem wszak, że dania zostałyby dobrze przyrządzone. Niestety, chłodnik Patrycji bardziej przypominał lepik, raki były nieświeże, a piernik trącił zakalcem. Nie wiedzieć czemu do giczy duszonej w białym winie Patrycja podała wino czerwone i to w kieliszkach dla gnomów. Na początku pomyślałem, że chciałbym poznać Patrycję, jednak po kolacji zmieniłem zdanie.

W ogóle zmieniłem zdanie, bo wiązałem z tym programem wielkie nadzieje. Od kilku lat namiętnie oglądam Das Perfekte Dinner (wersja niemiecka na kanale VOX) i stwierdzam, że to fajny program. Pamiętam nawet polski element w serii. Jakieś dwa lata temu w programie pojawiła się nasza rodaczka Agnieszka, która raczyła swoich niemieckich gości barszczem i gołąbkami, za co ci, całkiem zresztą słusznie, wskazali jej miejsce ostanie. Wówczas pomyślałem, jak to fajnie by było, gdyby taki program pojawił się w polskiej telewizji. I oto jest. Niestety, przypadek Agnieszki, która niefortunnie dobrała menu, a na gotowaniu znała się chyba nie lepiej niż na czytaniu z fusów, jakoś demonicznie wpłynął na polską wersję.

Jeśli pierwszy odcinek ma być wizytówką całej serii, to jest to bardzo biedna wizytówka, która kiepsko rokuje na przyszłość. Oczywiście poczekam jeszcze kilka odcinków, zanim przełączę się na Tak to leciało, ale po tym pierwszym odcinku mam nikłe nadzieje, że w kolejnych odcinkach ujrzę postaci, które na co dzień oglądam w VOX – pasjonatów gotowania.

Razi mnie też, nieobecna u niemieckiego brata programu, nachalna reklama przypraw do potraw Kucharek. Jeśli nawet polska wersja programu będzie prezentować uczestników, którzy nie umieją gotować, to jednak bezpretensjonalne promowanie bulionów w kostkach i przypraw do zup to już cios poniżej pasa dla widza.

  1. No i przegapilam… 🙁 Podany przez Ciebie link tez mi nie pomoze bo niestety wyswietla sie komentarz, ze dostepne tylko na terenie Polski wrrr… 🙂 No trudno. Widze jednak, ze nie mam czego zalowac. Moze kolejne odcinki beda lepsze jak juz program sie rozkreci a i uczestnicy beda bardziej interesujacy? Miejmy taka nadzieje.

    Ten niemiecki odcinek z gotujaca Agnieszka widzialam 🙂 Szkoda, ze tak ja ocenili. Ale niestety Niemcy nie przepadaja za czerwonym barszczem. A golabki (nazywane tu Kohlrouladen) sa dosyc popularne i chyba niezbyt odpowiednie na perfekcyjna obiado-kolacje 🙂

    Pozdrawiam.

  2. Obejrzałam odcinek Ugotowanych. Hymmm, największe wrażenie robiły na mnie mieszkania uczestników oraz wielkość i wyposażenie kuchni, bo sama posiadam mikroskopijną kuchnię. I to by było na tyle z pozytywnych wrażeń po programie. Cóż, może pierwsze śliwki robaczywki, ale wszystko to było jakieś takie pseudokulinarne, brakowało mi kuchni typu gotowania, krojenia, siekania, słowem przygotowywania potraw. Sklecony ten program na szybcika, tu zernkęli, tu pokazali, wszystko w takim tempie jakby sie paliło. Z tego powodu pewnie mam wrażenie pobieżności tych kolacji.
    Uczestnicy też jakoś nie przypadli mi do serca, a tym samym stołować też bym się u żadnego/żadnej nie stołowała.
    Pierwszy odcinek nie zachwycił i nie zachęcił, ale obdarzę go kredytem zaufania i obejrzę kolejną propozycję.

  3. Zgłosiłabym się 😉
    Obejrzę chętnie, fajnie, że podajesz linka.
    Recenzja zachęca do obejrzenia – można się powybrzydzać 😉 – jedna uwaga językowa: tych arkan, nie arkanów.

  4. a ja uważam, że bomba.

    Tzn. z kilkoma zastrzeżeniami.

    Po pierwsze – pomimo niezwykle natarczywej stylizacji, program pokazuje jednak – relatywnie – autentyczne zmagania uczestników z kulinarną materią, którzy, pod lifestylowe dyktando, desperacko starają się udowodnić (przede wszystkim sobie), że kulinaria są dla nich (jednak) jakoś ważne.

    Po drugie, trochę niechcący, ale głównym wnioskiem pierwszego odcinka (czyli opowieści o dość przypadkowej wygranej tarocisty) staje się uświadomienie, że wrażenia kulinarne muszą wkomponować się w ramy, które wyznacza ogólna atmosfera posiłku. Doznania smakowe, pewnie dla wielu najistotniejsza część spożywania, muszą jednakże uznać prymat aury towarzyskości, która stanowić może ważne, a nawet konieczne, tło dla zrelaksowanego i refleksyjnego przeżuwania.
    Nie chodzi tutaj o trywialne spostrzeżenie, że forma zakrywa treść, ale o – w sumie także dość banalną – konstatację, że estetyka posiłku wykracza zdecydowanie poza smak jedzenia, a sięga znacznie szerzej, przede wszystkim określając sytuację spożywania. Wygrać kulinarnie zatem to nie tylko przedstawić wybitne smaki, ale także zaaranżować dla nich atrakcyjne, wyestetyzowane tło.

    Po trzecie, w polskim szaroburym gastrycznie krajobrazie (tym na poziomie codziennych praktyk żywieniowo-estetycznych), coraz bardziej widzialnym typem jest bliżej nieokreślony kulinariusz hybrydyczny, taki który się mocno stara, często na dość pretensjonalną modłę, ale nie zawsze mu wychodzi. Bombardowany jednak modą na kulinaria, odkrywa w sobie pokłady (bardzo luźnej) smakoszowskiej tożsamości. Wsparty lekturą, eksperymentuje, a w kręgu rodzinnym czy sąsiedzkim jego skroń zdobić zaczyna aureola małego kulinarnego odkrywcy.
    O takim rodzaju uczestników społeczno-kulinarnego uniwersum jest właśnie ten program.
    Oczywiście mogę się mylić, dlatego z ostrożnością przyjrzę się kilku dalszym odsłonom.

    • Trochę zwlekałem z odpowiedzią, ale chciałem obejrzeć drugi odcinek programu, żeby mieć choć minimalną skalę porównawczą.

      Zgadzam się, że posiłek, goście, atmosfera to nierozerwalne elementy biesiady. Jednak musimy pamiętać, że w programie biorą udział osoby, które się nie znają i zostały nagle, całkiem przypadkowo, dobrane. Kazano im się spotykać i gotować dla siebie nawzajem, a co więcej, kazano im się oceniać i jeszcze kazano konkurować, aby wygrać 🙂 Dlatego tutaj ta nierozerwalność całości nie jest wcale taka oczywista. Wszak to po prostu jest konkurs o pięć tysięcy. Dialogi, przecież mozolnie wybrane w drodze żmudnego montażu, jawią się mimo wszystko mdłe, relacje między uczestnikami często są nie tyle mało przyjazne, ile momentami nawet wrogie. Konwencja programu, który w zasadzie jest komiksowo-kalejdoskopowym miszmaszem zdarzeń z podtekstem kulinarnym, nie pozwala widzowi nawet na spontaniczne zaprzyjaźnienie się z którymkolwiek z uczestników, bo jest na to za mało czasu.

      Po drugim odcinku zaczynam też wątpić, czy kuchnie poszczególnych uczestników, których fizyczne realizacje pojawiają się na talerzach, to faktycznie kuchnie tychże uczestników. Słowem, czy to są ich autentyczne kulinarne cudeńka, może latami dopieszczane, może z sercem dopracowywane, może takie swoiste championy, których przygotowywanie uczestnicy opanowali do perfekcji i chcą się nimi pochwalić przed światem, czy może raczej są to pozycje narzucone przez zewnętrzne siły producenckie? Nie wyszedł piernik, wygląda na to, że uczestniczka robiła go po raz pierwszy, ba, nie wyszły piersi z kurczaka, chyba najbardziej trywialny materiał kulinarny, który po prostu nie może nie wyjść, dziwaczne naczynia do podawania zupy gulaszowej były nieskazitelnie nowe, a ich właścicielka nie umiała podać w nich dania, kolacja hinduska miała godne podziwu menu, fantazyjne nazwy, a wypadła strasznie słabo… Tak jakby całość programu była kontrolowana do tego stopnia, że macki realizatorów oplotły nawet istotę programu, czyli samo gotowanie. Wyszło na to, że uczestnicy po prostu nie umieją gotować, choć pewnie, gdyby dać im wolną rękę, mieliby szansę pokazać się z całkiem innej i może bardziej naturalnej strony.

      W tym kontekście niezrozumiałym jawi się zachęcanie widza do korzystania z przepisów na dania, które nie wyszły. Wygląda to tak sarkastycznie, że aż trąci turpizmem 🙂 A kulinariusz hybrydowy to bardzo dobre określenie, choć, biorąc pod uwagę to, co napisałem, wolałbym zobaczyć na ekranie raczej kulinariusza szczepionego 🙂

  5. Obejrzałam pierwszy odcinek… I nie mam ochoty dalej.

    Przede wszystkim – mam to samo wrażenie co Ty: że potrawy zostały narzucone uczestnikom. Każdy, kto kiedykolwiek robił coś dla gości, wie, że w takim przypadku szanse na bombowy efekt dania robionego po raz pierwszy są bardzo nikłe.

    Po drugie, zdumiał mnie rozmach wnętrzarsko-wyposażeniowy w pokazywanych mieszkaniach – zaskakująco ekskluzywne wnętrza u osób, które chcą zdobyć 5 tysięcy. Jazzujący tarocista pozujący na tle kilku gitar i pieców, robienie sushi pod okapem o wartości wyższej niż główna nagroda – jakoś do siebie nie pasuje.

    Ostatnią kwestią jest koszmarnie infantylne, głupkowate i chamskie zachowanie zawodników. Miałam wrażenie, że prosto z piaskownicy wpuszczono ich do kuchni, gdzie wyprodukowali babki z piasku z tego, co było, chichocząc przy tym i robiąc durne miny.

    „Ugotowanym” podziękujemy.

  6. Pomijajac fakt, ze tez zdziwilo mnie, ze ktos kto ma wystapic w tv przygotowuje dania po raz pierwszy w zyciu, zamist podac to co zna i umie robic do perfekcji, to po obejrzemu 2 odcinkow stwierdzam, ze program jest po prostu nudny.

  7. strasznie narzekamy na ten program i – wciąż – nie jestem pewien czy te utyskiwania są w pełni uzasadnione.
    Jeżeli zależy nam na czystości smaków i zasad, to zróbmy „ugotowanych” na własną, spontaniczną rękę, ciesząc się jakością kulinariów i przejrzystością reguł wspólnej gastronomicznej zabawy.
    Bo tefauenowscy „ugotowani” to program, chyba w coraz mniejszym stopniu kulinarny (choć ktoś mógłby spytać, czy w ogóle kiedykolwiek taki był), niemniej jednak cały czas, upieram się, interesujący. Nawet jeśli scenariusz programu coraz wyraźniej wypełnia z góry ustalona producencka konstrukcja, to pozostaje jednak sedno – mniej/bardziej udane zmagania się ludzi z (narzuconymi?) schematami. Nawet jeśli jest to cząstkowa autentyczność, to i tak warto przyjrzeć się, jak uczestnicy mówią o smaku, jak go odkrywają, konstruują, jak go oceniają czy krytykują. Być może zatem nie jest to program o gotowaniu (na pewno), ale bardziej o mówieniu o nim, co nie umniejsza jego wartości, jako że kulinaria nie żyją tylko na talerzu, ale – przede wszystkim – rozgrywają się między ludźmi.
    Czyli – dajmy jeszcze „ugotowanym” szansę.

      • O Jezusie, ten trzeci odcinek z Poznania! Co to było!? Toż to prawdziwy cyrk na kółkach 🙂 Ale jaki żywy za to! Oto całkiem księżycowy mix postaci, w zupełnie niepolskim stylu: nad wyraz zaradna poznanianka, którą ostatecznie pokarało za wyrachowanie, właścicielka pałacu, która spełniła swój sen do końca i wygrała, szalony artysta, który poczęstował panie farbami w tubach i pani z arabskiego obszaru językowego, która przy stole zgrabnie wyjaśniła, że świnia je po sobie 🙂 Tu już absolutnie nieważne było, czy uczestnicy umieją gotować, czy nie, nieistotne było, co który gotuje ani jak gotuje. Tu się nie widziało nawet tego nachalnego Kucharka. Jedzenie mógł dowieźć catering TVN w plastikowych miskach z wielkim logo stacji, a i tak nikt by tego nawet nie zauważył 🙂 Taki barwny collage osobowości nagle przekierował zainteresowanie widzów na bohaterów i ostatecznie strywializował aspekt kulinarny programu. Zatem jest pewnie tak, jak mówi Pauillac – to wcale nie jest program kulinarny, bo nie jest, absolutnie nie, a raczej mini reality show, którego akcja dzieje się między kuchnią a salonem. Tym razem działa się na księżycu planety, której wcześniej nie znałem, a występujący w nim kosmici chyba po prostu byli sobą. Może to i sposób? Ja jestem na tak, a paszczę mam cały czas rozdziawioną 🙂

    • Nie rozumiem, do czego nawołujesz pisząc „zróbmy >ugotowanych< na własną, spontaniczną rękę". Chyba każdy, kto gotuje, zaprasza czasem do siebie ludzi – z tą różnicą, że ci ludzie nie przyznają później nagrody pieniężnej 😉

      Ale czytałam w jakiejś babskiej gazecie niedawno (nie pomnę ani tytułu artykułu, ani nawet tytułu gazety – ot, efemeryczność lektury u fryzjera) o domowych restauracjach. Organizuje się kolację dla całkowicie obcych ludzi, każdy płaci z góry określoną kwotę za posiłek i robi się imprezę we własnym domu.

      Myślałam nawet, żeby to wprowadzić w życie 😉 Ale primo, artykuł dotyczył Warszawy, secundo, wątpię, żeby mi ktokolwiek zaufał pod tym względem, i tertio, jestem chyba nieco zbyt aspołeczna do takich inicjatyw.

      • Dom Kolacyjny! Tak, brawo!! Od kilku miesięcy usiłuję namówić właścicielkę eleganckiego pensjonatu, strażniczkę najlepszej kuchni w okolicy, ale kuchni zamkniętej dla weselnych sznapsbarytonów, którym i tak wszystko jedno, i jowialnych uczestników wszelakich schadzek i zgromadzeń zorganizowanych, aby porwała się w końcu na ten jakże obiecujący i ekscytujący eksperyment! Apeluję więc przy okazji także i tu: porywajcie się nań, uruchamiajcie Domy Kolacyjne, nieście w świat dobrą nowinę i rozmiękczajcie metalowe podniebienia dobrym smakiem!

      • moja sugestia była prosta: zamiast narzekać na nieczystości „ugotowanych” lepiej zrobić sobie spontaniczne lokalne kulinarne mini-zloty, będące faktycznie celebrą smaku i towarzyskości, a do tego okraszone odrobiną zdrowej rywalizacji. Zwycięzca cyklu takich „kulinarnych tajnych kompletów” mógłby liczyć na np. przyzwoite Barolo, ufundowane zbiorowym wysiłkiem chętnych uczestników. Minimum toksycznych ambicji, maksimum kulinarnych wrażeń.
        Ale być może to zbyt wyidealizowane, bo nawet najmniejsza szczypta rywalizacji rozwali spokój kolacji?

        • Wydaje mi się, że taka rywalizacja zdaje egzamin tylko wśród nieznajomych – chyba że ktoś chce ryzykować jakieś niesnaski. „Zdrowa” rywalizacja jest utopią, a kolacje bez niej i bez Barolo można robić choćby co tydzień, nikt nie broni.

          Ja narzekam z prostego powodu: że uważam, że jeśli coś się już prezentuje publicznie, to trzeba dać z siebie wszystko. Brak wystarczających starań irytuje mnie i irytował będzie pod każdym względem ZAWSZE i WSZĘDZIE.

          Dlatego nie mam telewizora – bo wszechobecna olewczość w telewizji w dużych dawkach mnie dobija.

  8. Oglądałam, obydwa odcinki i żaden mnie niczym nie zaskoczył. A może zaskoczył brakiem umiejętności, kiepskim menu? bo jeśli nie umiesz gotować wybierasz coś prostszego, a wcale nie mniej fajnego. Może sama mistrzem kuchni nie jestem, ale czasem czułam zażenowanie patrząc na popisy uczestników. Choć pewnie wszystko jest ustawione od początku do końca…?

  9. A oglądaliście wczorajszy odcinek, ten z Wrocławia? O matko, co to było, co za typy, co za menu? Jeszcze w żadnym z dotychczasowych odcinków tak bardzo nie rzuciło mi się w oczy jak różni, jak obcy sobie są uczestnicy spotkania, jakie to było na siłę! I to olewactwo gości przez Anetę czy jak jej tam, która podała wegetarianom caprese i niech się cieszą że w ogóle coś dostali! No ludzie, zaprasza na kolację, rzuca ochłap i niech się gawiedź cieszy? Nieładnie, proszę pani, bardzo nieładnie. Z kolei u Przemka bałagan, ta mucha w szklance co ją rzucił na podłogę (!), ten włos w glazurze szarlotki, rozpacz. A jednak on jeden, jedyny zdobył moją sympatię ze wszystkich dotychczasowych osób z programu. Ha, i już nie mam kompleksów z powodu wielkości kuchni – niektórzy uczestnicy mają podobne 🙂 I to jest jedyna fajna rzecz, która ucieszyła z Ugotowanych. A z innej beczki – czy ktoś już skorzystał jakiegokolwiek przepisu z programu? 😀

    • Nie bardzo mam ochotę korzystać – większość to całkowite niewypały, a z udanych np. kaczka jest poza moim zasięgiem.

      W kwestii wielkości kuchni – uważam, że nie powierzchnia jest istotna, tylko jej wykorzystanie. Mnie na moich 8m2 jest bardzo wygodnie, sama o to zadbałam robiąc projekt. Biegać wte i wewte po 20m2 by mi się zwyczajnie nie chciało 🙂

  10. obejrzałam właśnie pierwszy odcinek – jakaś niemiłosierna kicha. generalnie zastanawiam się czy miał to być program o tematyce kulinarnej czy miał dążyć raczej w kierunku randki w ciemno… gotowanie na kucharku, gotowe lody z galaretką i hindusko-azjatycki przerost formy nad treścią 🙁 niesmaczne. nie jestem w stanie zrozumieć, jak mozna zająć ostatnie miejsce, serwując chłodnik z rakami i gicz 🙁 szkoda, ze kolejny program nie wypalił.

  11. ” dziwną fuzję schabowego z kuchnią Japonii”
    programowy schabowy był dziwny, to fakt, ale w japońskiej kuchni ma taką pozycje jak u nas. Różni się jakością mięsa [w najgorszym spozywczaku jest lepsze niż jakikolwiek schab, który widziałam w Polsce], panierką [panko, niby tez z chleba, ale teksturą różni się jak rozmoczona marchewka od świeżej]. No i podaniem – makaron był na prawdę… zaskakujący. Zazwyczaj tonkatsu [czyli świński kotlet] wystepuje z ryżem i specjalnym słodkawym sosem. Bah. Nie zamykajmy kuchni japońskiej li tylko w sushi…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Artur Michna
Artur Michnahttp://www.krytykkulinarny.pl
Artur Michna - krytyk kulinarny, publicysta, podróżnik, ekspert i komentator najbardziej prestiżowych wydarzeń kulinarnych, audytor restauracyjny, inspektor hotelowy, konsultant gastronomiczny

Teksty ―